Po 30-tce zmienia się metabolizm i bez ćwiczeń i _odpowiedniej_ diety nie da się utrzymać kaloryferka na brzuchu.
Dziś dzień ósmy - nie widzę jakiegoś znacznego spadku wagi i... dobrze, bo wiem, że za szybko to niedobrze.
Nie czuję się osłabiona, może tylko momentami lekko zdekoncentrowana, nie wypadają mi włosy, chyba poprawiła się cera.
Ale też: nie chodzę na
aeroby czy cokolwiek innego, nie robię brzuszków w domu (bo mam uszkodzenie lędźwiowego odcinka kręgosłupa), jem spore porcje tego, co w kopenhaskiej diecie zalecają (np. dwa _duże_ jogurty, nie dwa małe). Mięśnie przestały boleć.
Po prostu nie zależy mi strasznie na tym, by być za wszelką ceną szczupłą lub wręcz chudą. Zależy mi na poprawie samopoczucia poprzez zmiane nawyków żywieniowych, a szczególnie na tym, by znów nauczyć się tego, by nie podjadać (jak to miałam ostatnio w zwyczaju).
Mam plany na potem.
Na siłownię zapiszę się [ABT lub fat burning lub pilates (choć tu się zmartwiłam, bo może zaszkodzić na kręgosłup)] lub pójdę znów na kurs tańca (wyjdzie też na zdrowie, bo po gimnastyce artyst. mam wyrobiony nawyk, żeby się nie oszczędzać na zajęciach i nie robić na pół gwizdka).
Po kopenhaskiej przejście na South Beach dostosowanego do naszych polskich warunków, żeby powoli wrócić do normalnego jedzenia.
I tu mam pytanie: czy to dobry pomysł i czy zaczynać od pierwszego tygodnia SB, czy może od drugiego, czy po prostu przejść od razu na cały styl żywienia SB.
I nie jest mi wcale specjalnie lekko, bo jestem babeczką, która lubi leniwe kluski, pizze i spaghetti
, a nie lubi mięcha (taki wyrodek w rodzinie
)