Witam po weekendzie.
Dziś mój 11 dzień diety i myślę, że z dociągnięciem jej do końca nie będę miała już żadnych problemów. W sumie ubyło mnie 3 kg ale porównanie wymiarów zrobię po zakończeniu. Być może jeszcze za wcześnie na jakiekolwiek wnioski, ale obserwując własny organizm dochodzę do wniosku, że w mojej walce z fatem ta "droga na skróty" nie koniecznie oznacza najlepszą metodę. Dlaczego? Ano dlatego, że w sumie samego tłuszczu nie ubyło mi tak wiele, jak się spodziewałam (dużo % ubytku to woda i mięśnie). Poza tym dobija mnie, że nie mam siły na ćwiczenia, aeroby wykonuję dużo wolniej i widzę spory
spadek formy. Czuję, że powoli tracę to na co pracowałam tak wytrwale przez ostatnie 2 lata i nie wiem czy utrata 3 kg w 2 tygodnie była warta tylu wyrzeczeń, nie wspominając już o tym, ile wysiłku będzie mnie kosztować dojście do poprzedniej formy.
Dieta kopenhaska ma oczywiście również zalety np. przekonałam się, że można żyć bez chrupiącej bułki na śniadanie i makaronu czy ziemniaków na obiad. A co do walorów "poznawczych" diety: w końcu doświadczyłam na własnej skórze, co oznacza termin "ketoza" i jak zachowuje się mój organizm w warunkach minimalnej podaży ww. Teraz już wiem, że nie zdecyduję się na CKD po zakończeniu Kopenhaskiej, ale nadal będę trzymać w ryzach ww stosując zbilansowaną dietę obniżoną o 300kcal w stosunku to zapotrzebowania.
To tyle na dziś.
Pozdrawiam wszystkich w lekko pesymistycznym nastroju.