Pobiegałam dzisiaj z rana. Ambicje były duże, miałam zrobić 15 km i zwiedzać okoliczne wiochy, ale w końcu wyszło tak, że dwa razy próbowałam wbić się do lasu i nie było żadnej ścieżki, więc musiałam się wracać, raz zaryzykowałam i przebiłam się przez kawał wysokiej trawy i się okazało, że dalej jest rów zarośnięty pokrzywami, więc odpuściłam i musiałam jeszcze raz przebijać się przez trawę :P I jeszcze mnie dwa razy psy pogoniły. Za pierwszym jakiś srylek ratlerkowaty, za drugim jakieś burki z otwartej bramy wybiegły to już się wk***iłam i nawrzeszczałam na jednego to się nagle okazało, że jak biegacz się odwraca to już straszny i już odwagi zabrakło na dyskusję :P W każdym razie strasznie się sfrustrowałam tym beznadziejnym początkiem, a na te wybiegające z otwartych bram sierściuchy to klęłam pod nosem pół biegu, bo wnerwia mnie wiejskie podejście do posiadania psów: ewentualnych wartości obronnych żadnych, bo złodziej kopnąłby mocniej i by było po psie, a na szczekanie to i tak nikt już nie reaguje, więc jako alarm nie działa. Nikt tych psów nie wychowuje, nie socjalizuje, nie wiadomo po co w ogóle żyją. Jak jeszcze dzieci jakieś są to się pobawią chociaż z tym biednym sierściuchem, a jak nie to sierściuch na wpół zdziczały i plus tylko taki, że na łańcuchu nie spędza większości życia. Nie chcę tu znowu dyskusji nakręcać, ale serio nie kumam. Moja ciocia przygarnęła psa, ale mała jakoś tak, niebywałe, nie nauczyła się sama, czego nie wolno, więc została zamknięta na odciętym kawałku działki, gdzie jest tylko buda i chaszcze, a jedyna rozrywka to przechodzący obok ludzie. Jakimś cudem suczka zaciążyła (może udawało jej się jakoś stamtąd uciekać albo jakiś pies do niej wskoczył, nie wiem), urodziła jednego szczeniaka i miała towarzystwo, ale oczywiście oboje też dzikusy, bo ciotka to chyba tylko jeść im przynosiła i tyle. A teraz tej suki nie ma, pewnie zdechła, a chłopakowi zostało jakieś dziesięć lat samotności na tym skrawku ziemi :/ Zawsze jak przechodzę to zatrzymuję się i przez siatkę go głaszczę, mały wariuje ze szczęścia, a mnie serce boli :/
No, ale wracając do biegu... Miało być 15, potem stwierdziłam, że dyszka będzie okej po takim kijowym początku, ale ostatecznie na 9 kilometrze już miałam po dziurki w nosie :P Ale te 15 to przeszarżowane by było, jeszcze nie ma sensu. Dodtreptałabym jakoś, ale chyba poczekam jeszcze z tym dystansem. W środę wracam do Pzn to w czwartek zrobię jakieś interwały, w sobotę poćwiczę eksplozywność, a w następny poniedziałek podejdę do następnego długiego biegu, tak 12-13 km.
Wczoraj jeszcze pojogowałam, nawet dobrze szły inwerty, ale raz mi się koszyczek rozleciał i mam teraz cały kark pospinany :/
Zmieniony przez - Hesia w dniu 2021-07-26 11:07:35