No dobra, przynajcie się, kto rzucił klątwę, bo tylko się pozachwycałam trasą do biegania i dwie z trzech ścieżek zablokowane: jedna przez jakiś remont, który pewnie będzie trwał sto lat, sądząc po tym, jak wytrwale pracują przy nim panowie robotnicy, a druga przez wielką gałąź. Miałam dzisiaj farta, bo jakoś nie mogłam się obudzić i wstałam ponad 40 minut później niż planowałam, przez co jak już miałam iść biegać, zaczęło grzmieć i zostałam w domu. W ciągu paru minut rozpętała się taka burza, że jakbym była na biegu, to na bank nie zdążyłabym wrócić. A w to drzewo na zdjęciu musiał trafić piorun, bo wiatru nie było tak silnego, by łamać gałęzie.
No, a tak poza tym bieganko po burzy, niestety przyjemnie było tylko kilka minut, potem duszno, chociaż przynajmniej bez słońca. Byłam cała mokra, taka wilgoć w powietrzu. Mimo takich warunków bieg okej, nogi pracowały dobrze, chociaż w prawej odzywa się okolica piszczeli, trzeba będzie dzisiaj sięgnąć po piłeczki.
Kalorii spalonych prawie 800, dieta trochę poniżej założeń, bo jakoś nie miałam apetytu i zamiast gofrów zjadłam serniczek przeznaczony na jutro i dopchałam waflami z serem. Trochę mi się już chyba, o dziwo, nudzą słodkie smaki :p Na śniadanie zjadłam dwa chamskie gofry z chleba tostowego i sera, nic t nie było fit, ale miało być lekkostrawne przed biegiem.
Waga pokazała rano 68,8, ale widać, że w ciągu dnia puchnę przez upał.
