Dobra. Piszę. Mam jeszcze kilka rzeczy do przygotowania, ale praca nie ucieknie. Wczoraj wypracowałem trochę luzu.
Zacznę od głównej opowieści, aby w odpowiednich momentach pójść w dygresje.
Plan pod maraton zacząłem robić 9 grudnia. Treningi były rozpisane co do dnia i poza dwoma, trzema treningami odbyte jak się patrzy. Raz wziąłem udział w ulicznej dyszce, drugi raz infekcja, a trzeci to bieg po inauguracyjnym treningu CF
http://issuu.com/macgorec/docs/orlen_maraton_2015
Prawie. Otóż miesiąc przed maratonem zdałem sobie sprawę, że to co w moim ubiegłorocznym planie miało nazwę "spokojny bieg", to nie jest to samo co "rozbieganie" w nowym planie. W gwarze Prędkonogich rozbieganie nie ma nic wspólnego z turystycznym truchtem i sraniem po krzakach. Rozbieganie ma określone tempo, które trzeba/należy sobie wyczytać z mądrych tabelek, ułożonych przez większych kozaków.
Paradoksalnie może okazać się, że tempo rozbiegania jest szybsze niż TM. Grypsujący biegacz wie co znaczą wszystkie te rytmy, przebieżki, rozbiegania, truchty itp. Mój silnik miał tylko dwa biegi: TM i op*****lanie, które były dla mnie synonimem rozbiegania
Cieszyłem się jak dziecko, że na TM 6'24" wchodzę sobie na luzie i klepię jak w bębenek. A trzeba było wbić sobie w łeb: trzymaj tempo, trzymaj tempo, trzymaj tempo. No i zmień tempo. O tym potem.
Jakoś tam jadłem. Do pewnego momentu zdecydowanie tłusto. Potem tłusto i mniej białkowo. W ostatniej fazie dorzuciłem węgli i chyba dobrze mi z tym. Tak zostanie.
Dygresja: od maratonu witam dzionek kawą z 1/3 kostki masła! Wręcz nie wyobrażam sobie innego poranka.
Jako trening wspomagający wybrałem Simple & Sinister. To była trochę chybiona inwestycja. Ten trening to dobra aktywność. Dla przeciętnego bywalca siłowni, który ma problem z koncentracją, mobilnością bioder i barków, kondycją. Nie nadaje się do wspierania przygotowań maratońskich. Po prostu za mało tam bólu. Źle to zabrzmi, ale najbardziej w trakcie biegu zabrakło mi przysiadów. Ból, który czułem, to ból mięśni spalonych dziesiątkami przysiadów, których nie zrobiłem. Jeżeli planujesz długie biegi na wiosnę rób przysiady, wykroki, martwe ciągi. Bez gonitwy za ciężarem, ale w dużych objętościach. 10 x 10 to minimum. Programy Ruska są minimalistyczne i dlatego nie szykują do aktywności wykraczających poza formułę minimalistyczną. W ubiegłym roku byłem przygotowany lepiej za sprawą:
a) 10000 swingów - core, biodra, nogi, płuca, serce, ból (żałuję, że w tym roku nie zrobiłem)
b) Podrzut, rwanie, MC - elementarz biegacza
W tym roku doceniam robotę jaką zrobiło TGU dla kolan i mięśni posturalnych. Jednak to ciągle za mało na królewski dystans.
I tyle.
Maraton.
Dzień wcześniej postanowiłem pojeść węglowodanów. Prawie się udało. Nie mam nawyku obżerania, a trzeba. Tego jednego dnia trzeba pokochać jedzenie. Skończyło się pogonią za węglami w kolacji (bułki, chleb itp.) i lekkim rozwolnieniem rano. Byłem przygotowany. Smecta (powróci jeszcze na scenę) zrobiła robotę. Nawodnienia dopilnowałem tym razem. Gymboss co 50 minut dawał znak, że trzeba wypić kilka łyków wody.
Na nogach nówki opaski kompresyjne i buty Saucony Guide 7. Na dupie spodenki z Lidla. Zaryzykowałem, ale się sprawdziły. Ujęły mnie gładkimi szwami (dużo delikatniejszymi niż portki do biegania z Decathlonu) Czapka. Przy pasie saszetka, a w niej 5 cukierków Ice (miętowe), 20 zł (zgubiłem), telefon (opakowany od wody) i słuchawki na trudne chwile.
Plan był klasyczny:
0-3 rozpędzanie 6'56" - 131 BPM
4-14 lekko 6'46" - 141 BPM
15-28 6'38"- 150 BPM
29-42 6'28" - 160 BPM
Wykonanie nieco odbiegło do planu
Pierwsze 15 km - bajka. Sen o Warszawie

Same sentymenty. Szpital, w którym rodziły się moje dzieciaki, bloki, w których wynajmowałem mieszkania, bloki, w których popiłem i popaliłem jak doński kozak i w których mieszkały dziewczyny piękniejsze niż można to bezpiecznie wspominać itp. Nic wielkiego się nie wydarzyło. No dobra. Ludzie się przewracali na śliskim. Karetka nas mijała kilka razy. Jeden gość leżał na wysepce, w złotym kocu i z nogami w górze. Ja po prostu biegłem. Na 10 km byłem kropka w kropkę zgodnie z planem. Piłem wszystko co dawali do picia. Woda, izotonik - wsio rawno, byle nie mieszać, bo wtedy izotonik przestaje być izotonikiem. Woda pozostaje wodą
Gdzieś na 13,5 km zjadłem całego banana. Poprawiłem cukierkiem. I fajnie się biegło. Przez kwadrans. Ale ja jeszcze tego nie widziałem. Zauważyłem, że tętno jeszcze spada. Niestety nie umiałem zmusić organizmu do podbicia go. Prędkość też spadała. Zupełnie jakby wyczerpywały się baterie. Mżył lekki deszcz i było dość przyjemnie i chłodno. Biegłem, jadłem, piłem - wysikałem się.
Koło połowy dystansu z tłumu wypadł
Kalikstat. Przybiliśmy piąteczkę

A potem pojawiła się góra w dół. Stroma jak cholera. Zabolały inne mięśnie i jakoś się zrobiło parno. Oddychanie takim wilgotnym leśnym kisielem nie było przyjemne. Na dole pojawili się pierwsi "spacerowicze".
Potem wbiegliśmy na ścieżkę rowerową Powsin - Warszawa. Długa prosta brzegiem łąk i pól. Obok dwupasmówka. Dobiegasz do słupa kilometrowego i widzisz następny. I następny. A cyferki ciągle mają 2 z przodu. Po wbiegnięciu w zabudowę miejską coraz więcej osób idzie. Mówię sobie - przez ścianę przebiegniesz. I tak robię. Na 32 km dobiega do mnie zając na 5h. Wiem, że plan poszedł się teges i zaczynam biec po samo dobiegnięcie. Ostatkiem ambicji wbijam harpun w grupę obok zająca i biegnę z nimi, z twardym postanowieniem utrzymania się tam do końca. Trwa to do punktu nawadniania. Piję wodę, a zajączki kicają sobie w przód. Przestaję gonić.
Spokojnie sobie truchtam i w sumie głównym wspomnieniem jest uczucie rozdymania brzucha. Muszę popuścić pasek w saszetce, bo zaczyna się ugniatanie i coś a'la kolka. Przeczuwam, że waleczna Smecta toczy ostrą walkę z siłami sraczki. Odbija mi się bananami i izotonikiem. Chwilami wydaje mi się, że powinienem poszukać miejsca do rzygania. Zaczynam sobie pozwalać na coraz dłuższe spacery.
Mam powszechne przyzwolenie. Na tyłach Łazienek wokół mnie idzie 80% osób. To demotywuje. Zaczynam biec w układzie 100 m trucht / 100 metrów odpoczynek / 200 m trucht / 100 odpoczynek itd. do 300 m truchtu. Usiłuję zająć czymś głowę żeby odwrócić uwagę od bólu mięśni. W udach czuję ból o intensywności lekkiego skurczu. Nie skurcz - silny ból. Łydki też dają znać o sobie, a buty mam wypełnione stopami i wydaje się, że straciłem paznokieć (daj Boże bez palca)

Dużo karetek. W sumie widziałem około 15 - 20 interwencji.
I tak radośnie sobie truchtam/idę. Widząc łuk Mostu Świętokrzyskiego (40 km) postanawiam się przejść i odpocząć. Idę. Nozdrza wietrzą metę. Na ekranie napis: zostało 1400 metrów. Ejże... 10 minut i po bólu. Zaczynam sobie wolno truchtać, potem "biec". Z szacunku dla kibiców. Nie przyszli tu oglądać umierającego, gościa z wywalonym ozorem

I widzę JĄ. Czerwoną bramę. A na trybunie moi bliscy zaczynają się drzeć i machać do mnie. Córka bajeruje ochroniarza i ten wpuszcza ją na trasę. Młoda łapie mnie za rękę i razem wbiegamy na metę. I to wbiegamy. Zdziwiłem się sam, bo analiza tracka pokazuje mi, że finiszowałem 5'40"

Magia mety.
Dostajemy medale, koc termiczny, izotonik, piwo. Córa się poświęca i leci do budy po loda. k***a mać! Nie mam sumienia jej tłumaczyć, że nie powinienem... Wydaje własne pieniądze, leci biegiem i rzuca bluzę na ostatni wolny leżak. Nie mam sumienia. Zjadam tego loda i rozsiadam się. Łapią mnie skurcze w
mięśnie brzucha. W sumie... Co mi tam. Nogi bolą bardziej.
Potem posiłek. Nie wchodzi mi jedzenie. Oddaję pół porcji młodej. Jedziemy do domu. W metrze podsiada mnie jakiś pan-p***eczka wpatrzony w swój telefon

Chce mi się śmiać i stoję nad nim jak wyrzut sumienia. Siedź. Jeszcze kiedyś wstaniesz

Zresztą siadanie boli. Bardziej niż wstawanie.
Jem żurek, duszoną karkówkę, buraczki. Nie mam odwagi zdjąć opasek. Smaruję kolana Voltarenem, zakładam stabilizatory na kolana i w drogę. Nie jest źle. Kierownicę oddaję dopiero na 50 km od domu. I wtedy przychodzi zmęczenie.
Po maratonie
Wczoraj napisałbym: nigdy więcej. Dzisiaj tak nie napiszę. Nie jestem tego pewien. Nie zadeklaruję się jednak ostatecznie. Magia demona "M"
Jeżeli jednak chciałbym to robić, to kilka faktów trzeba wziąć pod uwagę i nie ignorować ograniczeń. O planach napiszę później.