Wróciłem ze świąt.
Święta jak święta. W piątek były urodziny mamy, a dzisiaj jej imieniny. Piątkowe przyjęcie nas ominęło, ale dzisiaj około południa wypiłem kawę i zjadłem kilka kawałków sernika. Wcześniej śniadanie wielkanocne. W roli głównej żurek aka biały barszcz z jajkiem i kiełbasą. Do tego trochę wędliny, grzyby, masło itp. Bez pieczywa. Nie miałem za dużego pola manewru z tłuszczem, a nie chciałem drażnić obecnych przy stole lekarzy ze "starej szkoły"
Słoik smalcu sobie przywiozłem
W domu kawa, krótkie leżenie i bieganie. Planowo:
3 km EASY
7 km TM
5 x 1 km TM-10 / 1 km EASY
Razem 20 km.
Prawie się udało.
Bo... Już jadąc od rodziców czułem, że kiszki źle reagują na zmiany kulinarne. Nie chciałem jednak brać Laremidu, gdyż znowu nie nawiedziłbym dzbana przez trzy dni. Postanowiłem uporać się z ewentualnym problemem przy pierwszych 3 km. Tak też się stało. W odstępie kilometra obie potrzeby z natury pilnych. No nic. Druga część treningu była ważniejsza, a trzecia jeszcze ważniejsza.
3 km minęły nie wiem kiedy. Na kolejnych siedmiu technologia podstawiła mi nogę. W zegarku ustawiłem interwały 5 x 1/1. Te 7 km to miała być rozgrzewka. I teraz za chińskiego boga nie wiedziałem, czy na cyferblacie wyświetla się tempo aktualnego odcinka, czy tempo średnie za całe 7 km. Na wszelki wypadek trzymałem się wartości 6'23", no i niestety średnia, to tylko średnia. Generalnie przebiegłem te 7 km w średnim tempie 6'23", ale czasy poszczególnych kilometrów trochę się różniły. Ostatni się w ogóle wydłużył z powodu regulacji stosunków wodnych (o czym za chwilę) i podstępnej techniki. Po 10 km zawrotka i biegniemy w kierunku domu. Pobiegłem jednak kilkadziesiąt metrów dalej. O ile zegarkowi "wsio rawno", o tyle trackery się już rozjeżdżają, bo dla nich kilometr, to kilometr i w dupie mają moje plany treningowe
Po eksporcie do arkusza kalkulacyjnego wyglądało to tak, a zatem znowu kolejny rozjazd z planem. Nie "TM - 10/15", ale "TM - 20". W tę stronę chyba można przeginać, zwłaszcza, że nie była to walka o wszystko, ale w pełni powtarzalne tempo dla kilometrów 11, 13, 15, 17 i 19.
Nie chcę się puszyć, ale ten plan lepiej współgra z moją naturą i podejściem do treningów.
A ogólnie to było tak:
I ogólnie to powinienem dostać kopa za pisanie takich rzeczy, ale dla ostrzeżenia... Cały trening o umiarkowanie obfitym śniadaniu i kilku kawałkach ciasta. Kawałek kiełbasy (15 cm) + garść pestek z dyni. Po bieganiu 2 banany i miarka BCAA.
Kolacja raczej z rozsądku, niż z potrzeby. 400 ml jogurtu greckiego z suszonym imbirem, kokosem i łyżką odżywki białkowej.
Nawodnienie. Coś się działo. Miałem napad sikania (przepraszam za dosadność, ale ważne). Dosłownie brykałem w domu do kibla, a potem po trasie (tej robionej autem) co 20 - 30 minut. Pod koniec aż
ciemno przed oczami się robiło i pojawiał się "ból" w okolicach nerek. I teraz okoliczności:
- bardzo mało piłem (zdecydowanie za mało)
- nie jadłem słodzików, ani nie piłem napojów light
- zjadłem sporo mięsa
Dopiero w domu pomógł kufel oranżady light (z Biedronki) doprawiony solą himalajską (nie wiem czy to ma znaczenie) Objawy miałem takie jak przy jedzeniu dużych ilości białka. Może świeże warzywa z azotanami tak zadziałały? Na przyszłość nauka: pilnować nawodnienia jak muslimy dobrego imienia Proroka. Bałem się, że nie będzie dzisiaj biegania.
I tak świątecznie stwierdzam, że widmo maratonu przestaje być koszmarem
W tamtym roku, trzy tygodnie przed dniem "0" srałem w gacie bardziej konkretnie
Nie, że nie liczę się z powagą sytuacji, ale więcej mam w sobie determinacji, luzu i pewności niż w 2014
Przyszłość pokaże.
Zmieniony przez - MaGor w dniu 2015-04-05 22:22:21
Zmieniony przez - MaGor w dniu 2015-04-05 22:23:34