panteon
Press idzie! Jeszcze z gimnastyką, ale to kwestia czasu..
O to to. Dlatego pisałem, że mam zastrzeżenia. Muszę cisnąć jak robot. Na swoje usprawiedliwienie mam fakt, że jednak polazłem na ten trening obolały i w stanie, w którym zastanawiałem się czy w ogóle jest sens brać się za dzień ciężki. W przyszły piątek postaram się być świeży i jędrny.
Z kompleksami to sporo zabawy. Tak patrzę na siebie, odważniki i okoliczności przyrody i wyciągam standardowy wniosek większości odważnikowców: ja nie mam z czym ćwiczyć. Tak jak kobieta nigdy nie ma w co się ubrać, a wędkarzowi brakuje jakiejś wędki tak i ja napotykam przeciwieństwa natury ubogiego zaplecza

Sporo w tym szukania pretekstu do nabycia nowych świnek do kolekcji, ale do rzeczy.
Patrzę i widzę odważniki: 2 x 16; 20, 24, 28, 32 (nie liczę 4, 2 x 8, 2 x 12). Żeby robić efektywne kompleksy siłowo-wytrzymałościowe musiałbym mieć sparowane odważniki 20 i 24. Tak. 2 x 28 to dla mnie obciążenie do robienia typowej siły, za duże do wywijania na czas i ilość powtórzeń. Podobnie jak z wymachami w ROP. Jeżeli mam robić poprawnie, szybko i dużo, to muszę zejść na niższe wagi.
20 kg mam turniejowe. Para musiałby być też turniejowa. 24 kg mam z Meteora, a wolałbym albo turniejówkę, albo CKB/Leon, z naciskiem na to ostatnie rozwiązanie z powodu większej uniwersalności. Ergo: sprzedać 24 i kupić 2 x 24 CKB/Leon. Kupa kasy. I tak dalej.
Mogę również pójść w (bardziej męczące) kompleksy na 1 odważnik. Praktycznie bez inwestycji. Tu jednak rozbijam się o coś czego ostatnio nie lubię: zbyt wielka dowolność. Wczoraj widziałem na FB kombo: snatch - revTGU - windmill. Ma to sens? Moim zdaniem nie ma, bo ile tego można zrobić? 3 - 5 na stronę? Jak mi się przypominają moje wczesne treningi z odważnikami, to aż puchnę... Dublety mógłbym robić zgodnie z protokołem ROTK, albo czymś od Mahlera.
Na pojedynczym odważniku są: 300, D6RKC czy w końcu nieśmiertelne, kultowe, sprawdzone, ukochane 10000 swingów. I to będzie mój bufor czasowy na podjęcie decyzji i uciułanie kasy na zakupy. Zresztą i tak muszę ogarnąć kulę 32 w ROP-ie. Mam również do dyspozycji całą gamę ćwiczeń, których nie lubię/nie potrafię wykonać. Prosty przykład: znienawidzone burpees czyli minimalistyczny łamacz ego, o drążku i gimnastyce nie wspominając. Skakankę na szczęście lubię
Redukcja itp. Tak długo jak się da, postaram się powstrzymać od wariackiego koła: bilanse - DT - DNT - kgmc - deficyty itp. Nie potępiam i nie drwię, bo dla większości osób jest to optymalne rozwiązanie.
Granica błędu jest na tyle dużą, że mieszczą się w niej różne pomyłki. Wierzę w bilans energetyczny (byłbym niespełna rozumu kwestionując jego zasadność) - nie wierzę w jego długotrwałą skuteczność w zastosowaniu na poziomie amatorskim. Mam również wątpliwości co do przykładania do organizmu ludzkiego praw Newtona, ale to opowieść na inną okazję.
Nie da się - podkreślam z całą odpowiedzialnością, ale to moje zdanie - oszacować zapotrzebowania energetycznego na podstawie internetowych kalkulatorów. Ok. Powiecie: da się w przybliżeniu. Tak. W przybliżeniu się da. Z błędem rzędu 10%? To dużo, czy mało? Przy 2500 kcal daje to 250 kcal. Tablice kaloryczności produktów też mają swój błąd. Załóżmy, że wynosi kolejne 10%. Po prostu, to co kupujemy w sklepie na osiedlu nie jest wzorcową próbką. 10%+10% = 20% Przy diecie 2500 kcal daje to margines 500 kcal na plus lub minus. Sporo. No i każdy dzień jest inny. Wystarczy dobrze zmarznąć, złapać lekki katar i okazuje się, że zapotrzebowanie rośnie. Cieplejszy dzień, gorące posiłki i nagle okazuje się, że potrzebujemy mniej Itd. Nie chce mi się w tym temacie babrać, bo zmierzam do celu. Bilans działa, ale nie ma możliwości sprawne kontrolowania i większość starań wprowadza do życia dużo niepotrzebnych problemów i frustracji. Organizm nie jest bombą kalorymetryczną, a jego wydolność rośnie. W miarę wytrenowania i sprawności układu (nie mylić ze sprawnością fizyczną) zapotrzebowanie na energię spada!
Z pozycji skrajnego tłuszczożercy przesuwam się raczej ku stanowisku, że ważniejsza jest konfiguracja i dobór składników niż ilość zjedzonego jedzenia. Ta ostatnia ustali się sama. Wystarczy unikać głodu, a spożycie cukrów prostych kontrolować z fanatyzmem.
I teraz sedno: z takim podejściem nie liczę na spektakularne sukcesy w pozbywaniu się tkanki tłuszczowej. Po prostu. Mógłbym sięgnąć do swoich doświadczeń i przejść na bardzo skuteczną dietę (rozpiskę mam gotową, w głowie. Chce ktoś?

) Problem w tym, że - w moim odczuciu - wykonałbym krok do tyłu, bo...
Jestem produktem przemysłu fitness.
Biznes fitnessowo-dietetyczny funkcjonuje wg. pewnych praw. Primo: ma być szybko i efektywnie (czyli efektownie i medialnie). Secundo: klient ma widzieć związek pomiędzy usługą i efektami. Jest to konieczne, aby wrócił jak zaczną się problemy. Współpracujesz - masz wyniki. Kończysz współpracę - zaczynają się regresy, joja itp. Tylko nikt nie mówi, że to normalna kolej rzeczy. Im szybciej odtłuścisz organizm, tym szybciej będzie się on domagał powrotu tłuszczu. I nieważne co będziesz robił. Ten sk***iel i tak znajdzie sposób. Od roku 2010 odpuściłem może 2 - 3 treningi. Nie czituję, nie jem niezdrowych rzeczy, biegam, coś tam czasem podniosę... I dopiero odejście od liczenia, żonglowania podażą itp. w jakiś sposób
ustabilizowało sytuację.
Dla zrozumienia problemu: w maju 2010 roku ważyłem 182 kg - w czerwcu 2011 roku 92 kg. W 13 miesięcy wyrwało ze mnie 90 kg tłuszczu. Dla organizmu był to szok porównywalny do zrzucenia bomby atomowej. Byłem z siebie totalnie zadowolony i myślałem, że wiem o odchudzaniu wszystko (jak ja się mądrzyłem).
Nie miałem siły, nie miałem wytrzymałości - dużo ćwiczyłem, a - po zakończeniu programu - waga powoli sobie rosła.
Obrazek 5x5. Takie "ciężary" dźwigał około 100 kg facet w pierwszym cyklu 5 x 5, po 1,5 roku ćwiczenia na siłowni i ostrej redukcji.
A tak biegał gość ważący 92-97 kg
28 czerwca 2013 pobiłem PB w MC i szarpnąłem całe 150 kg w stylu, którego dzisiaj powinienem się wstydzić. Na szczęście nie mam filmu

Poprawne wyciśnięcie odważnika o masie 24 kg 5 razy było baaardzo trudnym wyzwaniem
W tym samym roku, jak wiecie z poprzedniego dziennika, zaatakowałem fat skoncentrowanym uderzeniem tłuszczowo-ketogenicznym. efekt był. Około 6 kg w tydzień + poważna zapaść nocna (gdyby wtedy był ze mną ktoś w domu, to sprawa skończyłaby się w szpitalu)
A potem, po jakimś czasie, zdecydowałem się na radykalne wycięcie węgli z diety. I nie żałuję. Żałuję tylko, że pokryło się to z przygotowaniami do maratonu, które z racji specyficznego typu wysiłku i bombardowania organizmu kortyzolem nie sprzyjały naturalnemu redukowaniu tkanki tłuszczowej. Dość powiedzieć, że na starcie maratonu stawałem z wagą około +/- 110/112 kg wliczając glikogen i wodę, której nałapałem po naładowaniu.
No właśnie. To co teraz się dzieje tłumaczę sobie jako okres przejściowy. Większość rzeczy musi się uspokoić w
organizmie. Nie da się włączyć magicznego guzika i przełączyć organizmu w inny tryb pracy. A już na pewno nie w 3 - 6 miesięcy po dwóch latach systematycznego wyniszczania organizmu deficytem energetycznym i treningami. Potrzebuję roku, może dwóch. Ale czy mnie się gdzieś spieszy?

Cieszę się tym, że mam siłę, energię i dobry humor. Przyznajcie się koledzy redukujący, ile niepotrzebnych awantur wywołaliście w domu przez rozdrażnienie i gwałtowne zmiany nastroju.
Jeżeli mój styl życia, obciążenie treningowe itp. zostaną zaakceptowane przez organizm, to się dogadamy. A pierwszy rok mija w grudniu, bo normalność liczę od momentu przejścia na dietę bogatą w tłuszcz (delikatnie mówiąc). Do tego czasu nie podejmę żadnych gwałtownych ruchów i będę robił to co robię, tak jak robię. Potem się pomyśli (może nawet o aspektach sylwetkowych itp.).
Fundamentem i tak jest siła.
Kilka miesięcy temu córka postawiła kosz z praniem na wadze elektronicznej. Widocznie nie spodobało się to tensorom i waga zdechła tj. pokazuje losowe cyferki. Próbowałem ją "skalować" odważnikiem 28 kg (wagę, nie córkę

). Nic z tego. I dobrze. Teraz pilnuję tylko obwodów, dziurek w pasku i ubrań. Na razie nie potrzebuję niczego więcej. Nie oszukujmy się. Waga w Lidlu kosztuje 50 zł, mam takie narzędzie u rodziców, bywam w gościach itp. Postanowiłem jednak konsekwentnie unikać nałogu ważenia, właśnie po to żeby nie podejmować głupich ruchów. A jak mi to samo mówił psycholog w klubie, to nie wierzyłem
Może to dziwne podejście, ale ja uważam, na podstawie doświadczeń, że innej drogi dla mnie nie ma. Nie interesuje mnie tzw. forma trwająca dwie godziny, dwa tygodnie, miesiące, ale patrzę raczej na kolejne 40 lat życia. To jest chciałbym patrzeć. Może błądzę. W sumie wolę nie wiedzieć jak żyć niż wiedzieć z drugiej ręki, jak pisał nieodżałowany Mrożek...
Ale mnie poniosło

Idę na kawę, zanim stworzę całe Tao jedzenia smalcu

Jeżeli komuś podniosłem ciśnienie, wygłosiłem mniejszą lub większą herezję... No cóż. Nie mój problem

Każdy szyje tak jak uważa za stosowne.
Zmieniony przez - MaGor w dniu 2014-08-31 11:22:27