Od bólu łydek nikt jeszcze nie umarł - zrobiłem sobie trasę czerwonym szlakiem rowerowym nad Wartą. Cholera, nie dosyć, że nie cierpię piachu, to jeszcze okazało się, że nie umiem w nim jeździć. A na dodatek na jednym ze "zjazdów" (bo co to za 5m zjazd) zaliczyłem jednego z bardziej porażkowych dzwonów w moim życiu. PO raz kolejny nie doceniłem piachu, koło zaryło, amor się ugiął, a ja nie miałem d**y z tyłu, więc poleciałem do przodu... Byłem tak zaskoczony, że nie zdążyłem się wypiąć i trochę się poharatałem. Dodając jeszcze porycie piszczela podczas martwych ciągów wczoraj tworzy to uroczy widoczek, szkoda gadać... Całe szczęście, że nikt tego nie widział, bo umarłbym ze wstydu.
Tak więc pamiętajcie, dziatki, na zjazdach dupsko za siodełko, bo skonczycie jak wuja .
Tak poza tym 20km w 65 min, ale trudniejszy teren niż ostatnio.
P.S. Scorch DZIAŁA. Nie spodziewałem się cudów i cudów nie ma. Ale DZIAŁA.
EDIT: jak mnie wszystko dzisiaj boliiii, łydki naparzają tak, że ledwo mogę łazić, a lewe kolano dość poważnie poobijane... A dzisiaj robię podejście do 95kg w przysiadzie. Musi się udać.
Zmieniony przez - radosuaf w dniu 2008-05-09 08:29:56
Półmaraton w 1:57:11! :)