ruski czołgA z drugiej strony. W Triathlonie czy biegach ultra dla wielu startujących dotarcie do mety jest celem samym w sobie. Czy w takiej sytuacji 10% DNF to aż tak dużo? Bo wg mnie nie.
Moze masz racje, podszedlem do tego na goraco nie analizujac wynikow innych zawodow w podobnych warunkach. W weekend popelnie nieco statystyk i napisze kilka zdan z punktu widzenia suchych liczb a nie moich emocji.
Tymczasem chcialbym pokazac spojrzenie na sprawe bardziej ambitnego amatora, Macka Dowbora. Mam przyjemnosc znag go osobiscie i niezaleznie od wad wiem, ze akuratnie on mowi tak jak mysli, jak ja, wiec jego podejscie jakie by nie bylo merytorycznie, jest szczere, a rzecz tyczy tych samych co przywolane przeze mnie zawodow w Suszu:
Maciej Dowbor:
Na wstępie wyjaśniam, że jaja mogą mieć także kobiety. Właściwie to jaja w ich wersji są jeszcze większe. Ale do rzeczy.
Każdy ma prawo do własnej definicji sportu. Jedni kochają sam wysiłek fizyczny i codzienne mierzenie się ze swoimi słabościami. Inni chcą być fit i ładnie wyglądać. Są i tacy, dla których kwintesencją sportu jest rywalizacja na zawodach, konkurowanie z przeciwnikami, stawianie sobie celów i konsekwentne dążenie do ich realizacji. Zawsze imponowali mi sportowcy, którzy niezależnie od okoliczności walczyli do końca, pokazywali charakter i potrafili dać z siebie wszystko, nawet jeśli kosztowało to ich bardzo wiele. W ogóle bardzo cenię ludzi zawziętych, wytrwałych, którzy z zaciśniętymi zębami prą do przodu i wbrew wszystkim przeciwnościom próbują realizować swoje marzenia. Moje własne doświadczenia nauczyły mnie szacunku dla zawodników, także tych, którym coś nie wyszło. I wkurza mnie, kiedy pseudo eksperci i inne internetowe trolle mają czelność drwić z poświecenia sportowców lub podważać sens walki do końca.
Sport to przede wszystkim sprawdzian charakteru. Z takim sprawdzianem mieliśmy do czynienia w ostatni weekend w Suszu. Już w sobotę, w rywalizacji na sprincie, specjaliści od tego dystansu dostali mocno w tyłek. Szczególnie było to widać w wyścigu elity kobiet, którego stawką były medale Mistrzostw Polski. Dziewczyny walczyły do upadłego. Na mecie były kompletnie wycieńczone. Ich zawziętość bardzo mi zaimponowała, chociaż zdałem sobie sprawę, że dzień później czeka nas jeszcze trudniejsze zadanie na znacznie dłuższym dystansie – ½ ironmana.
Zgodnie z przewidywaniami wysoka temperatura w połączeniu z wysoką wilgotnością zgotowały nam piekło. Już na pływaniu w piankach, w drugiej części dystansu czułem, że ciało niebezpiecznie się przegrzewa. Mimo to udało mi się wyjść z wody z bardzo dobrym czasem, nie ustępując moim bezpośrednim rywalom. Rower także zacząłem naprawdę mocno na wysokiej mocy pod 310 watów. Niestety nie udało mi się utrzymać takiego tempa przez całe 90 kilometrów. Znów dał się we znaki upiorny gorąc. Trochę pomagało zlewanie się wodą na bufetach, ale wyraźnie osłabłem na pocxątku drugiej pętli. Wigor odzyskałem dopiero na ostatnich 20 kilometrach kiedy zdałem sobie sprawę, że mam szansę na dobry wynik na tym etapie. 2 godziny i 17 minut – tak szybko jeszcze na rowerze nie pojechałem. Szansa na nową życiówkę i czas końcowy poniżej 4 godzin i 25 minut wydawał się na wyciągnięcie ręki, a przy odrobinie szczęścia mogłem nawet się zbliżyć do 4.20. Musiałbym tylko pobiec w okolicach 1.31-33. Teoretycznie byłem do tego przygotowany.
Niestety już pierwszy kilometr biegu w takiej saunie pozbawił mnie złudzeń. Po drugim zacząłem odliczać każdy metr dzielący mnie od mety. To nigdy nie jest dobry znak, szczególnie kiedy masz w sumie przed sobą tych metrów ponad dwadzieścia jeden tysięcy. Pierwszą pętlę pamiętam dość dobrze, drugą już jak przez mgłę, z trzeciej, finałowej, może kilka momentów, jak choćby ten kiedy próbowałem przełamać wewnętrzny głos namawiający mnie do rzucenia tego wszystkiego w cholerę. To było 21 kilometrów męki i walki ze wszystkimi najgorszymi demonami. Z próby biegnięcia w tempie po 4.20/km udało się z trudem zawalczyć o średnią poniżej 5 minut. Szybciej to ja na codzień zaliczam luźne
treningi. Ale nie tylko ja cierpiałem. Chyba wszyscy musieli tego dnia zweryfikować swoje plany skoro nawet zwycięzca – Struś Pędziwiatr Łukasz Kalaszczyński był znacznie wolniejszy niż zwykle.
W tych okolicznościach wynik końcowy – 4 godziny i 30 minut – ledwie 2 minuty gorszy od życiówki sprzed dwóch miesięcy należy uznać za wielki sukces. Zanim to do mnie dotarło, musiało minąć trochę czasu, bo po przekroczeniu mety najzwyczajniej w świecie zgasło mi światło. Odwodnienie i wypłukanie z elektrolitów musiało się tak skończyć. Na szczęście szybka reakcja ratowników i kroplówka zrobiły swoje. Po 30 minutach już o własnych siłach mogłem się cieszyć z udanych zawodów, które zakończyłem na bardzo wysokim 23 miejscu w generalce i 4tym w kategorii.
Najwięcej satysfakcji dał mi sam fakt pokonania swoich słabości. Mimo tak trudnych warunków nie stanąłem, nie poddałem się. Balansując na granicy swoich możliwości dotrwałem do końca, wykorzystując 100% mocy w tych ekstremalnych warunkach. Tego dnia wielu zawodników wpadało na metę skrajnie wycieńczonych. Wycieńczonych, ale po chwili bardzo szczęśliwych, bo właśnie w takie dni, w takich okolicznościach kuje się żelazo, hartuje charakter.
Kiedy wrzuciłem na swoim profilu zdjęcie z kroplówki pośród wielu pozytywnych komentarzy pojawiły się też opinie krytyczne. Zazwyczaj nie zwracam na to uwagi. Jestem przyzwyczajony do krytyki, ale kiedy ktoś twierdzi, że „dawanie z siebie wszystkiego” jest pustym sloganem to krew mnie zalewa. A jak jeszcze przeczytałem, że to nie ma nic wspólnego ze sportem to się naprawdę zagotowałem. Nie wspomnę nawet o komentarzach, że odcięcie na mecie świadczy o słabym przygotowaniu, a tak w ogóle to przez takie akcje ryzykuję swoim zdrowiem. Jak można pisać takie bzdury?!
Sport to nie tylko estetyczne rzeźbienie ciała i lansowanie się w klimatyzowanych fitness klubach. Prawdziwy sport to krew, pot i łzy!! To zasmarkana twarz Justyny Kowalczyk, to odmrożony w Himlajach nos Kingi Baranowskiej, to Maryśka Cześnik ociekająca krwią po kraksie na Igrzyskach w Londynie. To także płaczące na mecie dziewczyny i powłóczący nogami faceci z Susza, oraz Ci którzy wymiotują pod drzewem, walczą z kolką i owijają bandażem starte stopy. Prawdziwy sport to nie tylko zawody – to także nasze kryzysy pokonywane na treningach. Ale przede wszystkim to umiejętność sięgania co raz bardziej w głąb siebie. Umiejętność przesuwanie granic. Kroplówka na mecie, nogi z waty, problemy z żołądkiem to nic wielkiego. Oczywiście trzeba wiedzieć kiedy sytuacja robi się niebezpieczna dla zdrowia, ale zawodnik, który rzetelnie trenuje zna swój organizm i wie jak daleko może się posunąć.
Po ostatnim weekendzie mogę powiedzieć jedno. Jestem dumny, że mogłem być tam z Wami. Mogłem Wam kibicować. Mogłem z Wami rywalizować. Mogłem zobaczyć na własne oczy tyle fantastycznych kobiet i mężczyzn, którzy mimo wielu innych obowiązków mają chęć i czas udowodnić sobie, że maja jaja. Jaja z żelaza. A Ci, którzy to podważają zapewne nie potrafią się przyznać, że brakuje im odwagi, aby pójść na całość!!!! W tej sytuacji proponuję walnąć się na kanapie, odpalić paczkę czipsów i włączyć TV. Może leci akurat jakaś transmisja sportowa i będzie można podrzeć łacha z tych idiotów co dają z siebie wszystko!!!
P.S. Podziękowania dla wszystkich fantastycznych wolontariuszy i kibiców, którzy pomagali nam przetrwać suskie piekło!!! Wasze krzyki, Wasza woda, Wasze wsparcie dało nam moc!!!