Przegrałem dzisiaj bieganie. Było przegrane jak wychodziłem z domu, ale to inna sprawa. Cała bitwa zaczęła i skończyła się w głowie. Jak duch kuleje, to ciało nie pobiegnie.
Do 6-7 km jakoś jeszcze biegłem. Nie umiałem się odciąć od rzeczywistości. Ciężko biec po śniegu i w sprężynach na butach.
Wbiegłem do lasu. Droga z ubitym śniegiem zamieniła się w dwie bruzdy zrobione oponami jakiegoś auta. Szerokości tyle co kot napłakał i trzeba było w to trafiać z krokiem. Potem ślad skręcił w bok, a ja pobiegłem dalej po świeżym śniegu. Zaczęły się momenty marszu. Psychika tylko od tego leciała, a zmęczenie (poczucie zmęczenia) rosło. Nie umiałbym określić co jest
zmęczone. Mięśnie w porządku, oddech pełny i wystarczający, a mimo wszystko poczucie zniechęcenia. Makabra.
No a potem droga zmieniła się w powierzchnię Marsa zrytą przez traktory i pokrytą śniegiem. Tu już męka. Kolana bolą mnie do tej pory. Wszystkie stawy wyginały się we wszystkie strony. Gdyby nie sprężyny to zaryłbym gębą w śnieg i leżał do tej pory.
Na 9 km droga w bok. Z wyraźną koleiną. Pobiegłem. Sił już nie miałem i był to marszobieg i handel z Grubasem: jak przejdę 100 metrów, to potem przebiegniemy 300? ok? A potem droga i tak się skończyła polaną, z której w stronę domu prowadził tylko wąwóz w zamarzniętym błocie. Tam nie dało się biec. No i zacząłem marznąć. A dodatkowo pojawiło się pragnienie jak wyrzut sumienia. Nie myślałem o niczym, tylko o piciu.
No nic. Wybiegłem z lasu i marszo-truchtami uderzyłem w stronę domu. Jak w słuchawkach bezduszna pani z Endomondo orzekła, że właśnie przekroczyłem granicę 14 km to, z mety, odcięło mi resztę motywacji. Rozbiegłem (mocno powiedziane) jakieś 500 metrów i koniec. Miało być 16 km, wyszło 14,50. Nie ma usprawiedliwiania. Nie dałem rady. Złamało mnie i tyle. Mogę mówić: śnieg, trasa, zima, ślisko, ale koniec końców nie zrobiłem planowego dystansu.
Na osiedlu w sklepie dopadłem do wody mineralnej i dosłownie wlałem ją w siebie. Poczułem niemal fizyczną ulgę. Po powrocie do domu prawie zasnąłem jak poczułem ciepło. Trzeba było jednak coś zjeść. Po obiedzie i ciepłym prysznicu nie mogłem odmówić sobie godzinnej drzemki. Jeszcze kilka takich biegań i zostanę zaciekłym wrogiem biegania. Co wcale nie znaczy, że nie będę próbował przygotować się do tego maratonu. Po prostu zrobię to z niechęcią. W końcu życie to nie jest koncert życzeń i park atrakcji.
Jutro odpoczynek. Jadę do Warszawy na kilka dni. Zmienię trochę otoczenie, porobię treningi po nowemu, może będzie lepiej. Ale chyba nie będzie. Zbyt duży wpływ na moje morale mają akcje dziejące się obok, a jednak bardzo blisko mnie. I mam coraz większe przesłanki by wyrzec się optymizmu i nadziei. Życie jest życie.
Jadę na kawę w gości. I muszę jeszcze kupić tego masła w Biedronce. Ciekawe jak ja wytłumaczę w gościach swoje "niezdrowe" nawyki kulinarne?
W sumie mam doświadczenie z forum
Nie wytłumaczę. Będę jadł ostrożnie, a dojadał smalec na mieście