Proszę o głos.
Zrobiłem trening. Od tego momentu mój misterny plan legł w gruzach. Miałem robić długi cykl nadrzut z podrzutem na zmianę z martwym ciągiem.
Okazało się, że nie jestem na siłowni sam i sztanga zajęta. Poszło 5 x 5 LCCJerk z 32 kg odważnikiem. Sama radość, ale jakiś słaby byłem (tak mi się wydawało - ale o tym potem)
Potem
martwy ciąg robiłem. Zacząłem od 82,5 kg + 32 (2x16 kettlebells), a potem dołożyłem jeszcze 16 (2x8).
Poszło 5 x 5. Ostanie 3 serie 128,5 kg.
Nie miałem już weny na rozkręcanie hantli, a ta konstrukcja z odważnikami jest totalnie niestabilna, dlatego też przysiady zrobiłem tylko z 80 kg. I też 5 x 5.
No a potem diabeł mnie podpuścił i zacząłem robić "rwania" sztangi. Boże. Jeżeli jakiś ciężarowiec by to zobaczył, to chyba spaliłbym się ze wstydu. Zacząłem próbnie od 40 kg. Skończyłem na 55 kg. I przy cięższych szło jakby bardziej technicznie. Brakuje mi techniki i "sprężyny" w biodrze. Przy swingach i rwaniach odważnika wykorzystuję dźwignię i samopowtarzalność tego ćwiczenia. Tu nie mam gdzie się rozpędzić ze sztangą. A rwanie to szybkość i technika. Nie potrafię też kucnąć/tupnąć w odpowiednim momencie. Ciężarowca to ze mnie nie będzie.
Późno się zrobiło. Wpadłem do domu na obiad, złapałem torbę z ciuchami i za 15:58 byłem pod drzwiami siłowni. Chłopaki dzisiaj ćwiczyli z parą odważników, sztangą i gumami. Wystarczyło to do rozkwaszenia ich na placek. Pięknie walczyli i aż miło patrzeć jak się zmieniają i jak się starają, ale dzisiaj musiało zapiec. Co ciekawe, dwa tygodnie temu ćwiczyliśmy na większym ciężarze na sztandze ale z mniejszymi odważnikami na gumach i było ok. Bez trudu wchodziło chłopakom 5 x 5. Dzisiaj na sztandze mało, ale odważniki większe i od razu problem.
A potem co zrobiłem? Jak myślicie? Tak. Wsiadłem w samochód i pojechałem po syna, a z nim do Lublina. I jestem morsem. Od klaty w dół. Okazało się, że jestem totalnie nieprzygotowany sprzętowo(ale rozgrzewkę zrobiłem najlepszą

) Ludzie... Jak to działa. A jakie to jest zimne. W nogach czułem ból aż fizyczny. Odbyłem dwie krótkie kąpiele. Wspaniale było. Atmosfera - pełen odlot. Sami szaleni i twardzi ludzie. Będę kontynuował. O tym jutro.
Zauważyliście, że nie pisałem o bieganiu? No to teraz napiszę. Po powrocie do domu zdjąłem wierzchnie portki od dresu i w grubej bieliźnie termicznej pobiegłem pobiegać. Tyle co w planie: 8 km. Pierwsze dwa kilometry, spodziewałem się bólu, drewnianych nóg. Przeliczyłem się. Z każdym kilometrem biegło mi się lepiej. A od 6-ego (znowu) wyraźnie przyspieszyłem (było trochę ślisko i pod górę, ale zdecydowanie szybciej przebierałem nogami). Ostatnie dwa szybsze niż trzeci, czwarty i piąty.
Okazuje się, że taka kriokąpiel ma zbawienny wpływ na moje nogi i bieganie. Do tej pory czuję gorąco od pasa w dół. Myślę, że gwałtownie poprawiło się ukrwienie mięśni i tkanek, a także został odebrany z mięśni kwas mlekowy po treningu. Czuję się świetnie i na pewno nie jest to moja ostatnia kąpiel zimowa.
Do miski wpadły 3 parówki, garść orzechów włoskich i koktajl białkowy przed chwilą (kupiłem swoje ulubione białko - nie "najlepsze", ale właśnie "ulubione". Nie piję tego dużo.
Jestem chyba szczęśliwy. Z jednego prostego powodu. Nie dałem swojemu leniwemu Ja wycofać się z żadnego planu. Miał być trening - był. Miała być grupa - była. Miałem jechać z Młodym do Lublina i kąpać się w lodowatej wodzie i zrobiłem to. Miałem przebiec 8 km i przebiegłem je, chociaż pewnie nikt nie oskarżałby mnie o wykręcanie od treningów i op*****lanie się, gdybym tego nie zrobił. No ale to, że jestem szczęśliwy nie zmienia faktu, że jednak jestem zmęczony. Reszta przemyśleń jutro. Zasypiam na siedząco.