Wróciłem do cywilizacji. Witajcie.
Gawęda weekendowa.
No to w sobotę po przyjeździe do rodziców, korzystając z tego, że jeszcze było widno, wskoczyłem w obcisłe i wio do lasu. Całe 4 km + przebieżki, czyli dystans metroseksualny. Nie wziąłem pod uwagę faktu, że mogę być zmęczony. I jakoś faktycznie tak mi się biegło jakby mnie ktoś obił kołkiem po nogach. Do tego te kochane górki, pagórki. Całe szczęście, że miałem w założeniu bieg w tempie konwersacyjnym, przynajmniej był pretekst żeby biec wolniej
Może to brak węgli? Ale o tym za chwilę.
Po powrocie zjadłem obiad, zdrzemnąłem się przy piecu (takim prawdziwym, który emituje promieniowanie cieplne, a nie tylko podgrzewa powietrze). Wstałem, podrapałem się w głowę i poleciałem do auta po odważnik. Postanowiłem zrobić lekki trening w imię zasad, a poza tym to trochę się nudziłem.
Zacząłem od rozgrzewki. Standard. 10 minut różnych wygibasów - sporo z kettlem, w tym po 5 rwań, swingów i przysiadów (o tym za chwilę - bo to część planu)
Potem poszło Deep 6 RKC. Przerwy po 30 sekund po każdym obwodzie. Dobrze było. Po D6RKC 21-15-9. Ćwiczenia: Snatch (na każdą rękę 21-15-9), Goblet Squat, TH Swing. No i tu już poszło. Niby odważnik lekki i ćwiczenia niepozorne, to jednak pompka przyspieszyła.
Dzisiaj rano wstałem jak obity. Pojadłem od samego rana. W sumie tak jakoś dziwnie. Do śniadań po 4 kromki razowca, dwie garście ciastek od dzieciaków i trochę owoców - ot całe ładowanie węglami. Do tego jakieś szynki, sery, ogórki kiszone, pomidory.
Po powrocie do domu obcisłe na dupsko i wio! 12 km. Biegło się jeszcze gorzej niż wczoraj, a do tego około 10 km znów jakieś jazdy się zaczęły na odcinku wydalania. Chyba będę się suplementował Smectą albo Stoperanem. Odbębniłem ten bieg - przyznaję się otwarcie. Od 8 km marzyłem żeby się skończyło. Nie wiem co się dzieje.
Teraz jestem zadowolony i dobrze mi, ale wrąbałem obiad, popiłem kubkiem zbożówki i
kakao z mlekiem kokosowym.
Jutro znów LC zaczynam. Sugestia Taubesa działa. Wczoraj tak jadłem.
Na śniadanie jajecznica i resztki potraw po gościach (pierś zapiekana z mozzarellą). Po 3 godzinach poczułem głód. Głód = posiłek = duża garść migdałów, duża garść orzechów włoskich i łyżka masła orzechowego. Po 10 minutach poczułem się syty. W Lublinie trafiliśmy na kiermasz wyrobów ludowych i naturalnych. Namierzyłem kobitę z Białorusi i kupiłem od niej: kabanosy cielęce (około 10), kawał wędzonego "sała" (czyli słoniny) i plaster suszonej na słońcu wołowiny.
W drodze do rodziców opędzlowaliśmy te kabanosy, a ja dogryzłem kawałkiem tej wołowiny (plaster grubości 2 mm). Zero głodu. Po bieganiu usmażyłem sobie 4 jajka na wspomnianej słoninie. Zjadłem do tego pomidora i kawałek oscypka. Do wieczora jedzenie było ostatnią rzeczą o jakiej myślałem. Czułem się lekko i dobrze, a jednocześnie miałem energię. Dlatego też zrobiłem ten drugi trening, z myślą o tym, że ruszy mi apetyt. Nie ruszył. Z przyzwyczajenia zjadłem serek pleśniowy, zagryziony pieczoną polędwicą.
Trochę muszę chyba przyciąć plan treningowy. Drzemka teraz