Plan treningowy zrealizowany, ale same święta, czyli niedziela i poniedziałek były mało aktywne, pełne żarcia. Czyli jak co święta, przesadziłam i teraz będe ponosić konsekwencje. Z jednej strony nie miałam większego wyboru, co ląduje na mój talerz, bo to ja jestem gościem i to przez cały dzień. Żeby zjeść „czysto”, musiałabym przyjeżdżać z pojemniczkami. Z drugiej strony, poniosło mnie. I obiecuję, że poniosło mnie ostatni raz.
Niestety, stosuję w życiu system zero-jedynkowy: wszystko albo nic. A tak nie może być w diecie, problem leży w tym, że nie znam umiaru. I teraz tego się muszę nauczyć.
Tylko że tutaj wyjątkowo zastosuję metodę małych kroczków: zacznę od tego, że w dnt nie liczę, nie wklepuję tego, co zjadłam do kalkulatora. Już tak długo cisnęłam na tej kaloryczności, że potrafię na oko określić, co ile ma.
Liczenie w niczym mi nie utrudnia codziennego życia, ale zryło mi banię i nie potrafię jeść instynktownie
Druga sprawa, czitować też trzeba umieć. Co prawda, każde świeta były dla mnie okazją do przejadania się, i to nawet przed lejdis, a nie o to w tym chodzi. Nie potrafię tego wypośrodkować, bo albo trzymam restrykcyjnie dietę albo kompletnie to olewam. Przyszłą taką większą imprezą będzie wesele przyjaciółki, który potraktuję jako test.
Niema nic gorszego niż bycie więźniem własnej głowy, pędzić za ideałem którego nie istnieje kosztem wszystkiego: zdrowia, relacji przyjacielskich/rodzinnych, kosztem bezcennych minut życia, które nigdy nie wrócą..
aktualny dziennik: http://www.sfd.pl/Kebula_w_remoncie_part_2-t1142515.html