xzaar77Bieglem dzis w deszczu, "dorobilem" sie pewnego skojarzenia i przemyslen, i przy okazji nijak nie moglem nie pomyslec o Tobie. Jestes dla mnie wzorem do scigania jesli idzie o dystanse - a jednoczesnie, przeciez nie masz wcale jakiegos ogromnego stazu lat w dziedzinie - powiedz prosze kiedys, w ramach refleksji, jak to u Ciebie bylo, skad sie wzielo ? Myslalem sobie dzis o tym, w kontekscie przeroznych rzeczy, prosze sie nie poplakac ze smiechu - skarpetek, bialych, i materialowych spodni na kant, czarnych lakierek.. Bialej koszuli, muchy i krawata.. Garnituru noszonego na codzien, oliwek, anchois, fety, krewetek i kaparow. Wytrawnego wina, szampana, whisky. W koncu - biegu na 10, 20, 40 km. Triathlonu krotkiego i dlugiego.. Wszystko wymieniam w miare chronologicznie. Wszystko to polaczylem sobie w calosc.. ( wszystko to odzwierciedla to, czego na pewnych etapach zycia nienawidzilem i nigdy nie uwierzybym, ze pokocham, a kocham.. )
Myslac, kurcze, jednak do wszystkiego trzeba zwyczajnie dojrzec, dorosnac..
Zmieniony przez - xzaar77 w dniu 2015-07-12 17:24:06
Nigdy nie mów nigdy:) Każdy w życiu przechodzi pewne etapy, osiąga pułapy i dojrzewa do rzeczy, których kiedyś nie robił/lubił/nie chciał. Tylko świnia nie zmienia zdania i tylko ludzie płytcy nie poznają się z samym sobą na tyle, bo dostrzegać zmiany i na nie reagować. Niektóre zmiany wynikają z potrzeby progresu (jak Twój Triathlon któtki, długi), inne zaś są realizacją dziecięcej ciekawości, której nie boimy się za dorosłego. Jakże komfortowe jest to, ze mamy siły i środki na realizację tego,co kiedyś było w sferze marzeń.
Z tym dojrzewaniem to też nie jest tak jednoznacznie. Znam ludzi, którzy 15 lat temu byli tacy jak 5 lat temu i za kolejnych 5 będą tacy sami. Chyba troche fajniej świadomie się rozwijać, popełniać błędy i zaliczać pewne levele w życiu. (swoją drogą - kupę czasu zajęło mi dojrzewanie do szpilek - dziś kocham je i nienawidzę ich jednocześnie
)
Biegacz to taki rodzaj człowieka, który coś goni, lub przed czymś ucieka.
Całe życie występuję w jednej z ww ról. Sport towarzyszył mi od najmłodszych lat. To on nauczył mnie dyscypliny i szacunku, tego, ze nie ma nic za darmo, że jak sie nie wywrócisz, to się nie nauczysz. Sport z choleryka II stopnia zrobił pokornego baranka, który nie trwoni sił na rozwiązywanie na siłę czyichś problemów, lub papranie się we własnym błotku. Sport ukierunkował moją energię, która niewłaściwie wykorzystana przynosiła katastrofalne skutki.
W Szkole Podstawowej łapałam się wszytskich możliwych SKS-ów, uczęszczałam do klasy o profilu sportowym, później uprawiałam saneczkarstwo lodowe i w 8 klasie podstawówki zrobiłam klasę sportową na jednych z zawodów rangi ogólnopolskiej. To pozwoliło mi dostać się bez problemu i po kosztach (co ważne, bo bida była w domu straszna) do sportowego LO w Karpaczu, gdzie przez 4 lata jeździłam w kadrze Polski saneczkarzy lodowych. To były czasy.... :)
Po LO musiałam wyprowadzić się z domu i zaczęłam się zabawa w pracę, studia...pożegnałam się z saneczkarstwem i jeszcze wzglednie aktywnie śmigałam po górach . Im dalej, tym było gorzej. Po studiach przebimbałam kilka lat na to, co odpuściłam sobie w LO. Stwierdziłam, ze skoro sanki nie wyszły, nie bedę jeździć na olimpiady, nie będę z tego żyła = nie znajdę w życiu już nic pasjonującego, wiec co mi tam.
Picie, palenie, imprezowanie, praca, układy, zawodowo-imprezowe towarzystwo. w wieku 25 lat ważyłam z osiemdziesiąt parę kilo. Dalej chodziłam po górach z fają w pysku, zadyszana, z bolącymi stawami... wyglądłam jak swoja własna ciotka.
Pewnego dnia (jesień 2008) stwierdziłam, ze muszę schudnąć... zaczęłam w końcu jeść (wcześniej głownie piłam alk), w pół roku poszło 20 kg. Latem 2009 rzuciłam palenie, kupiłam rower z tesco w promocji za parę złotych ( taki w stylu gratis na Wielkanoc do jajek
) i zaczęłam na nim śmigać. Złapałam rytm!
Jesienią 2010 zapisałam się na siłownie i zaczęłam regularnie uczęszczać. Bez wolnych ciężarów, coś tam na maszynach. Chodziłam, zeby się zmęczyć i zakwasić. Po chwili zaczęłam podbiegać na bieżni. To 10 minut, to 20... w końcu po 5-7 km, ale strasznie mnie to męczyło, brakowało mi przestrzeni.
Podczytywałam wówczas fora dla biegaczy i innych łazików i napotkałam relację dziewuchy cięższej ode mnie o jakieś 30 kg, która pokonała połmaraton. Długo nie myśląc założyłam buty i poleciałam ( 25 marca 2011). Trwało to może 40 minut i było rozpaczliwym truchtem. Wróciłam do domu, padłam, po trzech dniach przestało boleć i zrobiłam to sobie kolejny raz. Przeczytałam w międzyczasie, że jeśli biega się 10 km w godzinę, to jest wypas. Zawsze chciałam byc na wypasie:)
Zmierzyłam rowerem trasę przy obwodnicy i wychodziłam co drugi dzień dymając 6 x wymierzone 1,5 km + odcinek 11,1 km. biegałam dopóki nie zaczełam schodzić poniżej 60 minut. W na początku maja 2011 wyczaiłam jakiś bieg w Bolesławcu, pojechałam tam
z partyzanta i po niecałych 2 m-cach biegania wykreciłam minut. Wynalazłam półmaraton w Nowej Soli w czerwcu 2011 i trenowałam mocno, bo chciałam tam złamać 2 h.
Pojechałam, bieglam w strasznym upale i wybiegałam 2:01. Poleciałam jeszcze w kilku imprezach, popoprawiałam czasy na każdym dystansie i w sierpniu 2011 wymyśliłam, ze przebiegnę maraton we Wrocławiu (maraton? co to jest i ile to ma?:) . Przed maratonem przeprowadzałam się i znalazłam talerze poobwijane w stare gazety, gdzie podłużny półmisek obwinięty byl artykułem o Maratonie Karkonoskim - świry - pomyślałam... ale ziarnko padło na glebę
We wrześniu 2011, po pół roku od pierwszego biegu, przeżyłam swój pierwszy maraton. W upale, pod kurtynami wodnymi, z zawirowaniami w bani przebiegłam linię mety z wynikiem 4:02. W butach za 59 zł (najtańsze kalenji - nie inwestowałam, bo nie wiedziałam czy mi nie przejdzie po tym maratonie
) odebrałam medal, popatrzyłam przed siebie, przeszłam kilka kroków na ołowianych nogach i Maraton Karkonoski wylazł z tyłu głowy i stał się priorytetem, który motywował mnie przez nastepny rok.
Wpadło jeszcze kilka maratonów, wyśrubowałam życiówki, ktoś w międzyczasie podesłał mi filmik z UTMB sugerując mi (prześmiewczo), ze moze ten kierunek?? .... i w sierpniu 2012 stanęłam na starcie Maratonu Karkonoskiego. Znałam trasę jak własną kieszeń, każdy kamyk, każdą skałkę testowałam w każdych warunkach. Przybiegłam jako 13 kobieta, po przekroczeniu linii mety widziałam tylko jeden obrazek. Alpy w 2014 r.
Biegałam, zbierałam punkty, doświadczenie, nabawiłam się rwy kulszowej, leczyłam i znów biegałam, zaliczałam polskie biegi na 50,85,100 km, żeby w sierpniu 2014 r znaleźć na starcie biegu marzeń. Marzenie spełniłam:) Tego, co mam w głowie i w serduchu nikt mi nie odbierze.
Jutro kolejne wyzwanie. 130 km to dużo. Dużo. Daleko... ale jak inaczej dowiem się czy dam radę, jeśli nie spróbuję? Dwie setki w tym roku już mam za sobą. to tylko (az) + 30 km