Tyka... specjalnie dla mnie...? Ach...!
Dzięki.
Moje 10% to różne wygłupy. Jako osoba generalnie szurnięta [zwłaszcza po 17h spędzonych w pracy], potrafię grzecznie odmierzyć regulaminowe 60g jogurtu na wagę, a to co zostało w kubeczku - zjeść natychmiast bez ważenia.
To samo często dotyczy samotnych 15g sera białego. No i orzechy włoskie zawsze się położą gdzieś pod ręką...
Kiedyś było mi dużo trudniej narzucić sobie jakikolwiek rygor [mam za sobą kilkuletni "epizod" bulimiczny], ale teraz dochodzę do wniosku, że do tego chyba też trzeba dojrzeć. W końcu - do cholery - coś sobie samej obiecałam, prawda? Czemuś to służy.
Gdy byłam w liceum równolegle do mnie odchudzała się moja koleżanka. I ona chudła, a ja mówiłam, że się odchudzam. Kiedyś rozmawiałyśmy na ten temat i złapałam się na tym, że byłam znacznie bardziej pobłażliwa dla siebie, niż ona. Powiedziała "ja nie rozumiem, jak można coś sobie postanowić, a potem tego nie spełnić. Przecież dałam sobie słowo! Jak możesz łamać dane sobie słowo?!". Ją oburzały moje "grzeszki", mnie zdumiało jej podejście. A teraz sama tak mam.
I tu nie chodzi o to, że wiem, że jeśli złamię się raz, to "popłynę". Ja po prostu nie chcę łamać się nawet ten raz.
Zwłaszcza teraz - nawet nie pamiętam, kiedy ostatnio ważyłam 56.5 kg!
A nie, zaraz, pamiętam - w II klasie liceum, z tego progu zaczęłam się odchudzać.
Potem zaliczyłam 67 kg, potem schudłam do 54, potem wróciło 58-59 i zostało.
Kiedyś jak tylko trochę schudłam, zaraz rzucałam się na jedzenie - teraz nie mam takiej potrzeby. Podejrzewam, że to dlatego, że wreszcie mam tę dietę ułożoną we właściwy sposób i w zasadzie odżywiam się [w sensie wartości odżywczych] nawet lepiej, niż przed dietą. Na dodatek sama odpowiadam za to co jem, sama kupuję, przyprawiam i gotuję, więc nie jest to monotonne, nie wciągam dzień w dzień pieczonej piersi kurczaka [tylko duszoną
].
Do czego zmierzam? Ja zdaję sobie sprawę z tego, że można mieć jakieś 10% "luzu". Ale na moim obecnym etapie chyba nie bardzo potrzebuję tych 10% i nie planuję jakichś specyficznych smakołyków na tę okoliczność. No chyba, że akurat wypadają imieniny szwagra
.
Rozumiem to tak, że każemu musi być dobrze - w sensie komfortu psychicznego. No i jednym jest dobrze, jak sobie wtrząchną pizzę raz w tygodniu, a innym jest dobrze, jak jej sobie odmówią. Efekty w sensie wagi i obwodów będą takie same i samopoczucie równie dobre, tylko różne drogi. Ja teraz jestem na tej drugiej drodze i tu mi dobrze.
Ale dzięki, Tyka, że tu zaglądasz, bo w ciągu tych dwóch miesięcy sporo się nauczyłam, a większość od Ciebie
.
P.S. Acha, to co powyżej [czyli w skrócie: "trza być kwardym, a nie miętkim"] dotyczy głównie obecnego okresu, kiedy to jestem na redukcji. Podejrzewam, że jak skończę, to nie będę taka rygorystycznie podchodzić do żarcia i dopuszczę te 10% "wiggle room". Ale teraz mam określony cel i chciałabym go osiągnąć jak najszybciej.
Howgh.
Zmieniony przez - Uka P. w dniu 2005-04-25 23:43:16

Dzięki.
Moje 10% to różne wygłupy. Jako osoba generalnie szurnięta [zwłaszcza po 17h spędzonych w pracy], potrafię grzecznie odmierzyć regulaminowe 60g jogurtu na wagę, a to co zostało w kubeczku - zjeść natychmiast bez ważenia.

Kiedyś było mi dużo trudniej narzucić sobie jakikolwiek rygor [mam za sobą kilkuletni "epizod" bulimiczny], ale teraz dochodzę do wniosku, że do tego chyba też trzeba dojrzeć. W końcu - do cholery - coś sobie samej obiecałam, prawda? Czemuś to służy.
Gdy byłam w liceum równolegle do mnie odchudzała się moja koleżanka. I ona chudła, a ja mówiłam, że się odchudzam. Kiedyś rozmawiałyśmy na ten temat i złapałam się na tym, że byłam znacznie bardziej pobłażliwa dla siebie, niż ona. Powiedziała "ja nie rozumiem, jak można coś sobie postanowić, a potem tego nie spełnić. Przecież dałam sobie słowo! Jak możesz łamać dane sobie słowo?!". Ją oburzały moje "grzeszki", mnie zdumiało jej podejście. A teraz sama tak mam.
I tu nie chodzi o to, że wiem, że jeśli złamię się raz, to "popłynę". Ja po prostu nie chcę łamać się nawet ten raz.
Zwłaszcza teraz - nawet nie pamiętam, kiedy ostatnio ważyłam 56.5 kg!
A nie, zaraz, pamiętam - w II klasie liceum, z tego progu zaczęłam się odchudzać.

Kiedyś jak tylko trochę schudłam, zaraz rzucałam się na jedzenie - teraz nie mam takiej potrzeby. Podejrzewam, że to dlatego, że wreszcie mam tę dietę ułożoną we właściwy sposób i w zasadzie odżywiam się [w sensie wartości odżywczych] nawet lepiej, niż przed dietą. Na dodatek sama odpowiadam za to co jem, sama kupuję, przyprawiam i gotuję, więc nie jest to monotonne, nie wciągam dzień w dzień pieczonej piersi kurczaka [tylko duszoną

Do czego zmierzam? Ja zdaję sobie sprawę z tego, że można mieć jakieś 10% "luzu". Ale na moim obecnym etapie chyba nie bardzo potrzebuję tych 10% i nie planuję jakichś specyficznych smakołyków na tę okoliczność. No chyba, że akurat wypadają imieniny szwagra

Rozumiem to tak, że każemu musi być dobrze - w sensie komfortu psychicznego. No i jednym jest dobrze, jak sobie wtrząchną pizzę raz w tygodniu, a innym jest dobrze, jak jej sobie odmówią. Efekty w sensie wagi i obwodów będą takie same i samopoczucie równie dobre, tylko różne drogi. Ja teraz jestem na tej drugiej drodze i tu mi dobrze.
Ale dzięki, Tyka, że tu zaglądasz, bo w ciągu tych dwóch miesięcy sporo się nauczyłam, a większość od Ciebie

P.S. Acha, to co powyżej [czyli w skrócie: "trza być kwardym, a nie miętkim"] dotyczy głównie obecnego okresu, kiedy to jestem na redukcji. Podejrzewam, że jak skończę, to nie będę taka rygorystycznie podchodzić do żarcia i dopuszczę te 10% "wiggle room". Ale teraz mam określony cel i chciałabym go osiągnąć jak najszybciej.
Howgh.

Zmieniony przez - Uka P. w dniu 2005-04-25 23:43:16
"Go ahead, make my day..."