BARDZO SAMOTNA WOLNOŚĆ
W marcu Sean Hodgson został uwolniony po 27 latach więzienia za morderstwo, którego nie popełnił
Chybione wyroki i sensacyjne procesy rewizyjne co jakiś czas wstrząsają opinią publiczną. Ale co dzieje się z niesłusznie skazanymi, kiedy sprawiedliwość już zatriumfuje i zostaną wypuszczeni z więzienia? Aida Edemariam usiłuje nam przybliżyć ich los.
Po raz pierwszy spotkałam go w sobotę wieczorem, w rozrywkowym londyńskim Soho. Wraz z moim chłopakiem skręcaliśmy właśnie w jedną z przecznic z gwarnej Shaftesbury Avenue i niemal wpadliśmy na wychudzonego, bladego mężczyznę, który przysiadł na schodku przy wejściu do jednego z banków. Po policzku ściekała mu krzepnąca powoli krew. "Wszystko w porządku, czy można panu pomóc?" Odpowiedź nie była zbyt wyraźna. Nasz rozmówca mechanicznym gestem podnosił dłoń do policzka, nie wydawał się być jednak zbytnio świadom ani tego, co mu się stało, ani gdzie się znajduje. Po chwili zwymiotował; najwyraźniej był bliski omdlenia. Wezwaliśmy karetkę i staraliśmy się skupić jego uwagę rozmową, by nie dopuścić do utraty przytomności. Nie było łatwo go zrozumieć; mamrotał coraz mniej wyraźnie. Jednym z ostatnich słów, jakie do nas dotarły, było odpowiedź na pytanie, z kim mamy do czynienia.
Sean Hodgson jest – ex aequo z niejakim Stephenem Downingiem – posiadaczem mocno wątpliwego tytułu do sławy: spędził w więzieniu najwięcej lat jako ofiara pomyłki sądowej. Dwadzieścia siedem lat – plus, w przypadku Hodgsona, dodatkowy roczek czy dwa w areszcie śledczym. Razem wziąwszy – blisko trzydzieści. Tego wieczora, kiedy się spotkaliśmy, był na wolności od trzech dni.
Oczywiście: był pijany. Kiedy jednak spotkaliśmy się po raz drugi, było dla mnie oczywiste, że większość z rzucających się na pierwszy rzut oka niedyspozycji nie miała nic wspólnego z nadużyciem alkoholu. Niezdrowa bladość jego cery to bladość więzienna. Kilka okrążeń zacienionego dziedzińca - "studni" raz na kilka tygodni w połączeniu z długimi miesiącami, jakie spędził w więziennym szpitalu wypłukały Seana z koloru w stopniu, który trudno sobie wyobrazić użytkownikom kremów ochronnych z filtrem. Mężczyzna, który podczas procesu mierzył blisko
190 cm i budził respekt swoją zwalistą sylwetką jest dzisiaj kruchy i zapadnięty w siebie; siedzi na kanapie zgarbiony, wciśnięty w kąt, jakby jego kościec nie był już w stanie utrzymać ciała w pionie. Zarazem, mimo wycieńczenia, rozsadza go nerwowa, niepowstrzymana energia: spoczywa w nienaturalnym bezruchu, lewa stopa nie przestaje jednak ani na chwilę wybijać rytmu, z regularnością metronomu.
Mówi niewyraźnie przede wszystkim z powodu wielu leków, które musi brać – środki przeciwdepresyjne, leki utrzymujące w ryzach jego schizofrenię, leki na dusznicę bolesną (w więzieniu przeszedł trzy ataki serca – dwa z nich to najpewniej zawały – do których przyczyniły się, jak sam przyznaje, podejmowane przezeń strajki głodowe), leki, które mają osłabić negatywne skutki terapii nowotworu prostaty, leki przeciwbólowe po nieudanym endoskopowym leczeniu stawu ramieniowego – przy tym wszystkim jest jednak bardziej "pozbierany" niż mogłoby się wydawać w pierwszej chwili. Udziela bezpośrednich, zwięzłych odpowiedzi, nierzadko zabarwionych nutką ironii czy sarkazmu.
Rozmawiamy w przestronnym hostelu w dzielnicy Notting Hill, gdzie został zakwaterowany na pierwszy miesiąc po wyjściu z więzienia. Jak na razie otrzymał zasiłek opieki społecznej w wysokości 180 funtów i jednorazowy zasiłek przysługujący osobie wychodzącej z więzienia w wysokości 46 funtów – średnio niecałe dwa funty za rok więzienia. Cała kwota zdążyła się już, rzecz jasna, rozejść.
- Z czego żyjesz?
- Głównie świeżym powietrzem.
- Musisz przecież coś jeść?
- Nic nie jem.
- To niemożliwe, musisz przecież coś jeść?
- Piję dużo kawy.
- Co będziesz dziś miał na obiad?
- Kawę.
Hodgson był drugim dzieckiem w wielodzietnej rodzinie irlandzkiej z Wexford. (…) Kiedy miał siedem lat – wyznał to reporterowi w dniu wyjścia z więzienia – został uprowadzony i zgwałcony przez mężczyznę, który powiesił się w celi przed rozprawą. Ojciec rodziny nie życzył sobie, by dzieciak wrócił do domu; przez kilka lat usiłowali się nim opiekować dziadkowie. Rodzice zmarli podczas jego pobytu w więzieniu; 107-letnia babka jeszcze żyje. Dzień w dzień przeklina "Anglików". Za to, co mi zrobili. Jeszcze jako nastolatek pojechał do Londynu, gdzie podejmował się drobnych prac, zwykle w branży budowlanej; dorabiał drobnymi kradzieżami, które stały się stopniowo podstawą jego utrzymania, w miarę, jak coraz bardziej wciągały go narkotyki. Nadal nie może się nadziwić, że nieraz udawało mu się przez pół dnia na ostrym haju kierować dwudziestometrowym dźwigiem.
Aresztowano go w roku 1980, w rok po głośnym morderstwie ze szczególnym okrucieństwem zgwałconej uprzednio Teresy de Simone; najpoważniejszymi dowodami poszlakowymi była jego, jak się wydawało, doskonała znajomość szczegółów zbrodni (która, jak uznali specjaliści, mogła być udziałem jedynie naocznego świadka) oraz przyznanie się do winy. Potraktowano je jako dowód, ponieważ jego grupa krwi odpowiadała grupie krwi sprawcy, znalezionej na miejscu zbrodni – mimo że była to jedna z najczęściej występujących grup krwi i mimo że rychło okazało się, że Hodgson przyznaje się popełnienia setek innych przestępstw, z których niektóre nigdy nie miały miejsca. Podczas rozprawy nie przyznał się do winy oraz odmówił zajęcia miejsca dla świadka, "ponieważ jestem chorobliwym, nałogowym kłamcą". Kiedy otrzymał wyrok dożywocia był, jak wspomina to dziś, "przygnębiony, przygnębiony i zarazem zadowolony". – Bo żem wiedział, że jeśli nie trafiłbym wtedy do więzienia, to już bym nie żył, przez narkotyki – opowiada.
Jak mówi, zakazał swojej dziewczynie, z którą był wtedy od pięciu lat, jakichkolwiek odwiedzin. – Nie myślałem, że kiedyś wyjdę z więzienia, to powiedziałem, żeby poszła i żyła sobie na własną rękę – wyjaśnia. – Jak na to zareagowała?. – Niespecjalnie. Popłakała trochę. Tak myślę. Później w rozmowie ta kwestia wraca: dowiaduję się, że jego dziewczyna nigdy nie wyszła za mąż, i że odezwał się do niej po wyjściu na wolność. Czy zamierza ją odwiedzić? Zaczyna mówić tak przytłumionym głosem, że z trudnością mogę go zrozumieć; nerwowo zaciska dłonie w pięści. – Nie, nie chcę. Wracają wspomnienia.
– Pierwszy rok był piekłem. To ostatnie słowo wymawia szczególnie dobitnie. Kilkakrotnie podejmował strajk głodowy, znajdował się pod specjalnym nadzorem jako więzień skłonny do podejmowania prób samobójczych. Kilka miesięcy przeleżał na oddziałach szpitalnych, a w latach 80. aż osiem lat spędził w szpitalu dla skazanych z zaburzeniami psychicznymi, w Broadmoor. –Słyszałem różne głosy. Ostatnią część wyroku spędził w Zakładzie Karnym JKMości w Albany, na wyspie Wight; jego cela mierzyła dwa i pół metra na metr dwadzieścia. Nigdy nie trafił na żadne kursy czy zajęcia edukacyjne, nie zdobył żadnego zawodu, nie podejmował pracy, nie brał udziału w zajęciach terapii grupowej ani w indywidualnych spotkaniach ze specjalistą od resocjalizacji. Dlaczego? – Jak idziesz na te tam kursy, znaczy, że przyznajesz się do winy. Jak cokolwiek zrobisz, co oni chcą, znaczy, że jesteś winny – tłumaczy. Nie miał ochoty na ścisk panujący w kantynie, bał się wybuchających tam bójek, więc wszystkie posiłki zjadał w celi. Miał tam łóżko, stół, a pod koniec – papużkę. Co robił? Słuchał radia, zwłaszcza czwartego programu BBC, gdzie jest dużo słuchowisk; czytał od deski do deski "Guardiana", jeśli tylko udawało mu się go wyprosić od starszego kwakrów, codziennie rano wędrującego po więzieniu z misją; czasem jakieś powieści sensacyjne, głównie Archera. Pobudka o siódmej, w dwanaście godzin później cele zamykane są na noc. – W nocy można wyjść najwyżej trzy razy. Wciskasz przycisk, komputer oblicza, aż nikogo innego nie ma na korytarzu, i wypuszcza cię na pięć minut – do baniaka z ciepłą wodą, na siku, na co chcesz. Każdej doby spędzał ponad 22 godziny w pojedynkę. – Trzeba wytrzymać. Powtarzałem sobie, że muszę być silny. Co pomagało mu wytrzymać? – Mój wniosek o apelację.
Pewnego dnia postanowił odpowiedzieć na ogłoszenie specjalizującej się w apelacjach i procesach rewizyjnych kancelarii prawnej Juliana Younga zamieszczone w "Inside Time", tygodniku wydawanym dla więźniów brytyjskich zakładów karnych. Ktoś z kancelarii odpisał; Hodgson nadal nie może się nadziwić, że komuś chciało się fatygować do więzienia dla wyrokowców z dożywociem, żeby posiedzieć z nim i pogadać przy herbacie i kanapce z kurczakiem. W roku 1980, kiedy miała miejsce jego rozprawa, nie istniało coś takiego, jak testy DNA; kiedy prawnicy z kancelarii w osiemnaście lat później zgłosili się do Centralnego Laboratorium Medycyny Sądowej z pytaniem, czy zachowały się próbki pobrane w trakcie dochodzenia, z miejsca odpowiedziano im, że wszystkie materiały zniszczono. Ten pośpiech zastanowił Rag Chanda, adwokata współpracującego w tej sprawie z kancelarią Younga; szóstym zmysłem poczuł, że to nieprawda i jak się okazało, miał rację. Poszukiwania zajęły mu ponad cztery miesiące; wymaz z pochwy ofiary, strzępy jej odzieży i próbki z samochodu, w którym znaleziono ciało, odnaleziono ostatecznie w na poły zdewastowanym archiwum medycyny sądowej, gdzieś w zrujnowanej strefie przemysłowej w środkowej Anglii. Przeprowadzono testy na zbieżność z DNA Hodgsona i wynik okazał się negatywny. Nie powiedziano mu jednak o tym, dopóki nie przeprowadzono kolejnych testów kontrolnych ze "ślepą próbką". Dopiero, gdy wyniki badań nie pozostawiały żadnych wątpliwości, kancelaria wszczęła proces rewizyjny. W środę, 18 marca 2009 roku Hodgson w towarzystwie brata pokonał niepewnym krokiem kilkadziesiąt metrów, dzielących go od sali rozpraw do wyjścia z Królewskiego Trybunału Sprawiedliwości w Londynie.
Przestępcy skazani na dożywocie, którzy przyznali się do winy, na kilka lat przed spodziewanym przedterminowym zwolnieniem zaczynają być przygotowywani do życia na wolności. Częściej niż dotąd otrzymują przepustki; mają prawo do podejmowania pracy poza więzieniem, do nabywania drobnych przedmiotów na własność i do gromadzenia oszczędności; jednocześnie mogą „wycofać się” do więzienia nawet na kilka miesięcy, ilekroć świat zewnętrzny stanie się dla nich zbyt przytłaczający. Więźniowie, którzy nie przyznali się do winy, nie mogą liczyć na takie przywileje: z reguły nie dostają przepustek, a co za tym idzie nie mają pracy, dochodów, ani doświadczenia w poruszaniu się po świecie na wolności. Hodgson prosto z rozprawy trafił do komórki zajmującej się wypłatą zasiłku i wyszukiwaniem tymczasowego locum dla wychodzących na wolność skazanych – gdzie okazało się, że podczas blisko 30 lat ktoś ukradł jego osobowość prawną – włącznie z numerem identyfikacyjnym w systemie ubezpieczeniowym (national insurance number, jedna z najważniejszych składowych "tożsamości prawnej" w krajach anglosaskich; daleki odpowiednik polskiego numeru PESEL – przyp. Onet). Oficjalnie nie istniał: sprawa wymagała natychmiastowej interwencji prawników, miejscowego posła i działaczy Komitetu Praw Człowieka.
Potem już mógł wypić pierwszy kufel piwa i zapalić pierwszego papierosa z niewidzianym od 10 lat bratem; przez ten czas rozmawiali przez telefon dwa razy w tygodniu, nigdy jednak nie zobaczyli się na własne oczy, ponieważ brata nie stać było na podróż przez cały kraj na kilkunastominutowe widzenia. Zapalili, wypili, po czym brat wrócił do hotelu, w którym zatrzymał się na noc, a następnego dnia rano wrócił do domu, na popołudniową zmianę. Hodgson musiał zacząć życie na własną rękę.
Zdaniem Gordona Turnbulla, psychiatry, który zajmował się Terrym Waite, kiedy ten wrócił do kraju po blisko pięcioletnim pobycie w więzieniu w Iranie (Waite to jeden z najgłośniejszych brytyjskich zakładników; został wzięty do niewoli podczas misji humanitarnej w Libanie, gdzie negocjował uwolnienie czterech innych osób; był uwięziony w latach 1987 – 1991), a z czasem zaczął się specjalizować w podobnej pomocy psychologicznej, Hodgson musi się liczyć co najmniej z silnym zespołem stresu pourazowego (PTSD, post-traumatic stress disorder). Z neurofizjologicznego punktu widzenia – jeśli potrafimy go przyjąć, zapoznając przez chwilę ludzkie nieszczęścia, jakie stoją za wszystkimi takimi sytuacjami – PTSD rozwija się, gdy urazy fizyczne i psychiczne, które "odkładają się" w prawej półkuli mózgu nie mogą być przekazane do lewej półkuli, gdzie nasze doświadczenia są przetwarzane, ponieważ półkula ta, jak się okazuje, "odrzuca większość doświadczeń, które postrzega jako absurdalne, niemające sensu". – Jeśli ktoś, kto rzeczywiście dokonał przestępstwa, znajdzie się w więzieniu – tłumaczy Turnbull – może "przekazać" informację do lewej półkuli, będąc gotowym do przyznania się: "OK., przyznaję się bez bicia, zrobiłem to i mam, co mi się należało". Umysł przyjmuje te fakty do wiadomości i uspokaja się. Jeśli jednak ktoś jest niewinny – grożą mu flashbacks, retrospekcje – powtarzające się wspomnienia, powracające nie z siłą snu czy wspomnienia, lecz "oryginalnego", dojmującego przeżycia.
Lata badań sprawiły, że jesteśmy w stanie tworzyć swego rodzaju tabelę "przyswajalności cierpienia" i częstotliwości występowania PTSD. W przypadku klęsk żywiołowych lub dramatów w rodzaju śmierci bliskiej osoby, która nastąpiła z przyczyn naturalnych i nikogo nie sposób za nią winić, po roku nadal ponad 5 proc. osób, które tego doświadczyły, może mieć do czynienia z szokiem pourazowym. W przypadku gwałtu odsetek ten urasta do 75 proc., w przypadku tortur – praktycznie do stu. Zdaniem Turnbulla, doświadczenie niewinnie skazanego Hodgsona bliskie jest doświadczeniu zadawanych bezzasadnie tortur – z poprawką z jednej strony na względny komfort fizyczny życia w nowoczesnym więzieniu, z drugiej – na epizod schizofrenii i wieloletnią zależność od narkotyków (inna rzecz, zauważa cierpko psychiatra, że nawet podręcznikowo "normalni" ludzie są w stanie "słyszeć głosy", jeśli bodźce, jakich doświadczają, będą wystarczająco ograniczone – a trudno o większą deprywację sensoryczną niż w pojedynczej celi więzienia). W większości nowoczesnych sił zbrojnych organizowanie warsztatów i sesji psychologicznych z żołnierzami wracającymi z obszaru walk, lub bodaj tylko ze strefy konfliktu, należy obecnie do rutynowych działań. Jest to podyktowane w równym stopniu humanitaryzmem, co chłodną kalkulacją: gdyby nie te warsztaty, połowa powracających w ciągu roku zapadłaby na PTSD o daleko idących konsekwencjach. Nikt jednak nie organizuje podobnych zajęć dla ofiar pomyłek sądowych skazanych na dożywotnie więzienie, pomijając już fakt, że doświadczenie zakładnika – a osoba niewinnie skazana jest mu pod wieloma względami bliska kondycją – wymaga szczególnie wnikliwego „przepracowania” przez psychologa. – Najważniejsze – podkreśla Turnbull – jest odbudowanie poczucia bezpieczeństwa. (…) To warunek sine qua non, by rozpoczęło się odbudowywania prawidłowych połączeń między obu półkulami – a by osiągnąć takie poczucie, niezbędnych jest co najmniej kilka miesięcy w przyjaznym, współczującym i wyrozumiałym otoczeniu. W Wielkiej Brytanii, mimo wieloletnich wysiłków stowarzyszenia na rzecz ofiar pomyłek sądowych, powszechnie znanego jako Mojo, nadal nie udał się ufundować ośrodka, który oferowałby takie warunki niewinnie skazanym. – Czy doświadczenia Hodgsona mogą utrudnić mu powrót do społeczeństwa? – pytam psychiatrę. – Nie sposób liczyć na jego powrót do równowagi bez długotrwałej terapii – brzmi jednoznaczna odpowiedź.