Podszedłem do Runmageddonu i magicznych 12km jak do czegoś mitycznego. Dobiegnę na metę (o ile w ogóle) z językiem przy kostkach, dostanę butelkę wody i idę przespać resztę dnia próbując nie porzygać się ze zmęczenia. Taka była wizja. Więc założenie było proste - lecimy ze znajomym ramie w ramie spokojnym tempem pomagając sobie przy przeszkodach.
Po pięciu kilometrach i pozostawieniu emeryta z przeciekającym cewnikiem w morzu dotarło do tego pustego łba jedno - To wcale nie jest taki wymagający bieg. Ba, można to zrobić dużo ostrzej!
I tak też zrobiłem, wyrwałem się z peletonu, narzuciłem sobie
tempo, każdą przeszkodę robiłem z marszu jak najszybciej się da. Tam gdzie inni chodzili z oponami, ja zasuwałem sprintem. W końcu to bieg, a nie marszobieg. Runnera już nie miałem okazji dogonić, jego czas był o 35minut lepszy od mojego. Ale mam świadomość, że gdybym leciał swoim tempem od początku to skróciłbym tą różnicę o co najmniej 20minut. Byłem 59'ty w swojej serii. Za rok planuję skończyć w pierwszej dziesiątce. A o trudności Runa niech świadczy to, że w głowie zrodził się chory pomysł - czemu by rekruta (6km) nie przebiec w kamizelce z pełną balistyką? :)
Rady na przyszłość - jeżeli chcecie mieć lepszą lokatę to na samym początku trzeba narzucić tempo, ponieważ najwięcej czasu marnuje się na kolejkach przy przeszkodach.
Zmieniony przez - Zniw w dniu 2014-09-07 11:47:21