Kurcze, rzeczywiście macie fioła na punkcie tych chust
Wiedziałam, że coś takiego istnieje, ale nie, że aż tyle tego jest. Chciałam nawet sobie kupić, ale mi się to wydawało niewygodne i że na pewno jest w tym gorąco, a mi samej zawsze jest gorąco i sobie nie wyobrażam chodzić dodatkowo okutana. Poza tym ja mam stacjonarne dziecko
Jest przyzwyczajony do nie-noszenia i nie domaga się tego, więc teraz to już nie chcę zaczynać.
Teraz moja historia dla
Nieistotnej. Ze mną był tak że generalnie byłam raczej szczupła w dzieciństwie i potem - w okresie dojrzewania. Ala ja strasznie dużo żarłam i wiadomo - tak koło 18-tki, jak wzrost i rozwój się kończy, a ja żadnych swoich nawyków nie zmieniłam zaczęłam w oczach tyć. W jakieś pół roku przybrałam ponad 10 kg
Czyli ostatecznie było to jakieś 68 kg.
Na początku mi to wcale nie przeszkadzało. Sądziłam, że samo przyszło, samo przejdzie
Bo w końcu nigdy nie musiałam się pilnować. Potem stopniowo zaczęłam łapać doły i ten okres trwał dość długo. Wtedy jeszcze nic nie robiłam, tylko wyłam w poduszkę. Później zaczęłam studia, nowe środowisko i coraz bardziej mnie to bolało, że jestem najgrubsza z koleżanek - pewnie wcale tak nie było, ale ja tak to widziałam.
No i dalej to standartowy schemat czyli facet, a obecnie mój mąż. Pierwszy miesiąc to była euforia, ach, zakochałam się, różowe okulary i byłam pewna, że teraz to miłość mnie uleczy jak na filmie, bo przecież nie jest ważne jak się wygląda, jemu się podobam i takie tam bla, bla, bla. Ale to było chilowe i potem mnie walnęło na dobre. Nie wiem co było przyczyną, bo na pewno mój ukochany nie robił żadnych uwag, że mogłabym schudnąć czy coś, byl wpatrzony we mnie jak w obrazek, ale ja sobie ubzdurałam, że kłamie. W ogóle coś takiego jest w głowie anorektyczek, że wszyscy kłamią, nie chcą mi powiedzieć prawdy, bo mi zazdroszczą, że będę chudsza od nich
Zrobiłam sobie dietę, która miała z 1000 kcal na początek. Do tego godzinami zapindalałam na rowerze, jakieś brzuszki i inne takie. Potrafiłam w środku nocy ćwiczyć, bo czułam, że tyję. Efekty przyszły bardzo szybko, w 2-3 miesiące zgubiłam z 10 kg. Posypały się komplementy od różnych osób, co mnie jeszcze bardziej utwierdziło, że byłam gruba, tylko nikt mi tego nie chciał powiedzieć, a teraz jestem na słusznej drodze. Ale że dalej nie chciało iść, trzeba było ciąć. W końcowek fazie jadłam dziennie 2 pieczywa chrupkie, jogurt i jabłko. Przerobiłam wszystkie schematy z wyrzucaniem jedzenia, ściemnianiem, że jadłam na mieście, że jestem chora, nie mam apetytu i takie tam.
Mój przypadek nie był może tragiczny, bo fizycznie nie byłam bardzo wycieńczona. Co prawda byłam bardzo chuda, nie miałam okresu pół roku, połowa włosów mi wypadła, a pod oczami to nie miałam worków tylko czarne sińce. Wtedy ludzie zaczęli mi zwracać uwagę, że chyba przesadzam, ale to już było za późno.
Jednak te fizyczne zmiany nie były najgorsze. Najwięcej można by napisać o tym co się dzieje głowie takiej osoby. Rodzice to postawili na mnie krzyżyk, bo stale ich wyzywałam, że to ich wina, bo mnie tuczyli w dzieciństwie. Żyłam tylko ważeniem i mierzeniem się co godzinę. Nie mówiąc o tym, jak mój związek na tym cierpiał. Nie pozwalałam się dotykać, mówiłam swojemu facetowi, że jestem tłusta, obrzydliwa, że na pewno się mnie brzydzi, że wstyd ze mną wyjść na ulicę. Wymuszałam na nim, żeby mi mówił, że jestem beznadziejna, gruba. I stale tylko płakałam, nie mówiłam nic poza tym, że
jestem gruba. Na każde pytanie miałam odpowiedż, że wszystkiemu winne jest to, że jestem gruba. Wchodząc w bardziej intymne szczegóły, to nawet kochając się potrafiłam się macać po całym ciele i sprawdzać gdzie mam fałdy i ryczeć przy tym oczywiście
Albo pokazywać, gdzie mam wyimaginowany cellulit i że jestem taka obrzydliwa, więc nie mogę się rozbierać. Ja wiem jak to brzmi, teraz to po prostu śmiać mi się z tego chce, nawet wstyd mi nie jest. Może chociaż kimś to wstrząśnie do czego się człowiek może doprowadzić.
Potem przyszła decyzja o ślubie. Naprawdę nie wiem komu dziękować, że ten mój mężczyzna to wszystko zniósł i nie uciekł gdzie pieprz rośnie. To była znowu chwila euforii i wiary, że wszystko się zmieni. Na krótko. Po ślubie wszystko wróciło ze zdwojoną siłą. O tyle gorzej, że teraz rodzice nie mieli nade mną kontroli, przejęłam władzę w kuchni, więc mogłam bezkarnie głodować. Pierwszy rok małżeństwa to był koszmar. W ogóle się nie odzywałam, potrafiłam 8 godzin leżeć i gapić się w sufit. Trudno opisać co się wtedy dzieje w głowie. Naprzemian myśli: skończę z tym; albo nie - skończę ze sobą, wyskoczę przez okno, albo się potnę; albo nie - wymyślę nową dietę, za chwilę znowu przebłysk wiary, że może nie jest tak źle i przestanę się gryźć. I tak w kółko. Książkę można by napisać.
A potem mój mąż postawił mi ultimatum - albo idę do lekarza albo koniec z nami, bo on takiego życia nie chce. Powiedział mi, że chciałby móc normalnie pogadać z żoną, pośmiać się, pojść na kolację itd. To mną wstrząsnęło, chociaż długo się broniłam. Bałam się, że powrót do normalności będzie się wiazał z tym, że będę normalna, ale gruba. Nie chciałam dojść do stanu, w którym będę zadowolona z siebie taka jaka jestem. Tak myślą słabi ludzie - sądziłam wtedy. Po cichu liczyłam, że lekarz mi powie, że nic nie da się zrobić. Odpowiadało mi to, że jestem taka inna, czułam się wyjątkowa, silna, bo mogę nie jeść. Ba, potrafiłam na ulicy zaczepiać ludzi jedzących zapiekanki i się z nich nabijać, że będą grubi.
No ale poszłam, uderzyłam od razu do psychiatry. I o dziwo, jak mu wszystko wyłożyłam, stwierdził, że mam tak dużą samoświadomość tego co się dzieje i dlaczego, że terapia już mi więcej nie da. Że jestem już w punkcie schyłkowym, a najgorsze mam za sobą. Oczywiście się obraziłam i zwymyślałam go, że mnie lekceważy. A to była taka taktyka wmówienia mi, że wszystko jest dobrze. Ponadto lekarz mi wytłumaczył, że 60% kobiet ma przewagę myśli negatywnych o sobie i że mój sposób postrzegania rzeczywistości jest całkiem powszechny. Dodał, że nie mogę liczyć na cud, że tego nie zmienię. To jest takie usposobienie i trzeba nauczyć się z tym żyć. Powiedział mi, że współczesna psychiatria nie dąży do sztucznego poprawienia pacjentowi nastroju, tylko ma nauczyć człowieka w miarę normalnie funkcjonować z jego chorobą, nie otumaniając go lekami. Z całej mojej historii wysnuł wniosek, że jestem właśnie w takim punkcie, kiedy pomimo tych odpałów, dobrze sobie radzę. Dostałam leki, przychodziłam jeszcze na wizyty i stopniowo zaczęło mijać.
Dziś nie wiem co się stało, że z tego wyszłam. W sumie trwało to 2 lata i potem długo wracałam do siebie, zwłaszcza fizycznie. Było jeszcze wiele momentów załamania. Później już trafiłam tutaj, na sfd i zmieniłam punkt widzenia. Zaczęłam ćwiczyć, normalnie dietować, nosiło to jeszcze wtedy znamiona obsesji, ale przynajmniej nie szkodziło mi fizycznie.
Ale tak naprawdę chyba chyba dopiero teraz czuję, że to minęło całkowicie. Jeszcze na początku ciąży bałam się, że wszystko wróci jak zacznę przybierać i że zacznę się odchudzać w ciąży albo że się strasznie roztyję i potem się załamię i będę winić za to dziecko. Ale nic takiego się nie stało. Teraz nie przejmuję się w ogóle. Jestem zadowolona z siebie, mam mnóstwo innych sytuacji, w których mogę się sprawdzić i nie muszę sobie udowadniać swojej wartości tym, że potrafię schudnąć. A jak będzie taka potrzeba, wiem, że mogę to zrobić racjonalnie i zdrowo.
To tyle - choć mogłabym napisać o wiele więcej. Jeśli ktoś przez to przebrnął to gratuluję cierpliwości