Nie wiem od czego zacząć, tyle jest do napisania. Postaram się w miarę krótko i zwięźle. Jak już pisałem startowałem z tatą. Początkowe plany były takie, że ja biegnę na 3h50min, a tata na 4h00min, ale w końcu padła decyzja, że razem lecimy na 3h50min (tempo 5”27”). Biegniemy w tempie 5’25”-5’30” ile damy rady, najwyżej ktoś odpadnie. Obawiałem się tego tempa, ale w najbardziej optymistycznej wersji wierzyłem, że uda się jeszcze przyspieszyć w końcówce i zrobić negative splita.
Pobudka 6 rano, śniadanie bułki z dżemem + banan i na drogę przygotowany izotnik, którego potem wypiłem ledwo co połowę. Plastry na suty naklejone, ubranie tylko wrzuciłem na siebie, wszystko przygotowałem dzień wcześniej.
Zamówiliśmy taxi i o 7.35 byliśmy na miejscu. Oj jak było zimno. Mieliśmy obawy czy biec na krótko, ja nie miałem już wyboru bo nic nie wziąłem więcej ze sobą, tata miał wiatrówkę, którą zdecydował się założyć. W przebieralni czekaliśmy jak najdłużej, żeby nie wymarznąć i 8.10 oddaliśmy rzeczy do depozytu. Potem jeszcze szybkie siku w krzakach, bo przy toi toiach kolejki gigantyczne. Metr ode mnie maratończyk ok. 60 lat po prostu zdjął gacie i zrobił „dwójkę”, a krzaki metr od ścieżki, gdzie tłumy chodziły 8.15 spotkaliśmy się z Adamem (Kalikstat) pod bramą do stref startowych. Chwilę pogadaliśmy i każdy udał się w swoja stronę. Kalik twardy gość, ja na sobie miałem jeszcze worek i folie, a Kalik na króciutko w tym mrozie. Do zobaczenia na następnym starcie Potem jeszcze raz kibelek i udało się wymusić co trzeba. 8.40 już w naszej strefie 3.45-4.00 i znów mi się sikać zachciało, więc szybka akcja i udało się zdążyć „pod drzewko”.
8.45 i start!!! My przekroczyliśmy linie startu z jakimś 3 minutowym opóźnieniem. Było zimno, więc worka z siebie nawet nie zdjąłem, zostawiłem to na później. Pierwszy km tłumy, co chwile jakiś zator się robił. Pierwsze pół kilometra tempo powyżej 6’. Z czasem robiło się coraz rzadziej. Na 2 km tata skoczył w krzaki. Umowa była, że w przypadku takich sytuacji druga osoba dalej biegnie, a pierwsza potem goni, ale rozkłada to sobie na 2-3 km. Tata złapał mnie jednak już po 1 km. Czwarty kilometr i jedyny większy podbieg na całej trasie. Tata mnie tutaj zostawił w tyle ok. 60 m, ale spokojnie sobie to w 2-3 minuty nadrobiłem. 4-7 km to bieg przez Starówkę i Nowy świat. Tłumy kibiców a nas niesie, trzymamy się razem. Na 6tym km ściągam worek i wyrzucam do kosza. Jestem już wystarczająco rozgrzany. 8 km i pierwszy żel, bo na 8,5 była woda. I tak sobie lecimy, tata ma Garmina i idealnie trzyma tempo, ja się dostosowuje. Na punktach z zespołami muzycznymi przyspieszam pod wpływem emocji, ale na szczęście tata mnie hamuje. Na 12 km tata znów krzaki. Na 13 km drugi żel i tata łapie mnie na 14-15 km. Lecimy razem. Mamy idealne tempo. Na 16 km punkt odżywczy, tutaj gubię tate. Jak się potem okazało przeszedł do marszu, żeby spokojnie wypić izotonik i był jakieś 20 m za mną. No i długo wyczekiwany 17 km, bo tam mieli czekać na Nas kibice – moją Natalią z Zosiulką, mama i brat z żoną. I tu ogromne pozytywne zaskoczenie – wielkie napisy na prześcieradłach „Seba Ogień !!!” i „Krzysiek Ogień !!!” Niestety zdjęcia z trasy nie mam, ale zrobiłem potem w domu, żeby się pochwalić kibicami. Ale to dodaję energii, wielki uśmiech na twarzy i mogłem lecieć dalej. Umówiliśmy się, że potem widzimy się już na mecie.
Biegnę dalej i odwracam się do tyłu co chwilę, wypatruje tatę, ale niestety Go nie widzę. Cały czas liczę, ze zaraz mnie dogoni, ale niestety tak się nie stało. Do mety już samotny bieg. Kolejne żele na 18 i 23 kilometrze. Na 22 km bardzo stromy zbieg i tu zaczyna się najgorsza część trasy, aż do 28 km. Biegniemy już poza miastem, bardzo mało kibiców, brak zespołów a do tego wieje i to mocno. Nie przeszkadza to jakoś strasznie w trzymaniu tempa, ale momentami robi się zimno. Sprawdzam czas co każdy km i uzbierał mi się już zapas ok. 1 minuty. Mijam biegacza bez rąk, masakra, ale to dodaje motywacji, żeby nie odpuszczać. Jest już 27 km i robi się ciężko. Uda, tyłek, kark już mocną bolą. Potem zrównuje się z chłopakiem z 18-19 lat, którego dogania tata na rowerze. Widać, że pęka z dumy ze swojego syna. Zeskakuje ledwo z roweru, rower upada, a on stara się nadążyć za synem i robi mu zdjęcia, potem filmik. Po 200 m jest bardziej zmęczony niż jego syn po 27 km, ale nie daje za wygraną. Zaraz potem mijam Maćka Dowbora (w roli kibica), jak się potem okazało zrobił sobie przerwę w trakcie treningu – zakładka 3h rower + 1 h bieg Na 28 km 5ty już żel, od teraz zaczynam jeść żele z kofeiną. No wreszcie wbiegamy ponownie w miasto, znowu tłumy kibiców, zespoły muzyczne, okrzyki. Rewelacja! Chcę się biec, chociaż nogi mówią co innego. Jest chyba 32 km, biorę następny żel i widzę gościa z wielkim napisem „Sprawdziliśmy trasę. Nie ma żadnej ściany.”. No i prawda, ściany nie ma, jest tylko ogromy ból nóg i pośladków. Stopy też zaczynają już boleć. Odruchowo zmieniam chyba styl biegu, bardziej sunę niż biegnę, unoszę się nad ziemią najmniej jak się da. Tak mi się przynajmniej wydaję. Mamy 35 km i co? I stoją! Moi kibice! Mieli czekać na mecie, a tu taka niespodzianka. Transparenty w górze i się drą. To było piękne, staram się uśmiechać i macham im ręką. Chwilę potem płacze ze wzruszenia. To był pomysł mojej Natalii, dziękowałem jej już 20 razy i zrobie to jeszcze drugie tyle. Teraz już nie ma opcji, żebym odpuśił. Wyłączam się, pełne skupienie, jedna noga, druga noga i tak lecę. Nie mam siły nawet przybić piątek małym maluchom kibicom, co wcześniej robiłem prawie w kazdym wypadku. Ale to już końcówka, jestem chyba usprawiedliwiony. Wyprzedzam mnóstwo biegaczy, jestem w transie, aby nie zwolnić, a udaje się nawet lekko przyspieszyć. Spoglądam na zegarek, ciężko mi liczyć, nie wiem ile mam zapasu, więc liczę inaczej. Na 37 km liczę, że zostało mi 5,2 km a do 3h50min mam lekko ponad 30 min, liczę raz, liczę drugi, wychodzi mi, że wystarczy pobiec po 6’00”. Już wiem, że się uda. Ale zwolnić nie chcę. Kolejne żele to 36 i 39,5 km. Wbiegam już na most, aby przebiec na drugą stronę Wisly, jest 40 km, przyspieszam, ale nagle mam mroczki przed oczami. Obraz się rozmazuję, w głowie strach, co się dzieje. Zwalniam do wcześniejszego tempa. Jest już dobrze. Biegnę, w głowie już obrazuje sobie metę. Bólu już nie czuję, chyba się przyzwyczaiłem. Na 41 km wyciągam kamerkę sportową, aby nagrać finisz. Nic z tego, naciskam, nie nagrywa się, nie widzę co mi ekran pokazuję, nic nie mogę zrobić, chowam kamerkę. Trudno, zostaję mi co nagrałem wcześniej, pare sekund przed startem, na 13tym i 30tym kilometrze. Jest już ostatnia prosta, ostatnie 0,5 km, tłumy kibiców, kolejna próba przyspieszenia, nie mogę złapać oddechu, dosłownie. Duszę się. Muszę zwolnić – potem okazuje się, że ostatni kilometr i tak był w tempie 4’30”, więc w wyniku euforii musialem wcześniej przypieszyć do okolić 4’00”. Ok., lecę do mety. Rozkładam ręce, biegne zygzakiem, przybijam piątki, komu tylko się da. Ostatnie metry ręcę w górze i wbiegam na metę. Koniec! Spoglądam na zegarek – widzę 3:47 coś tam. Nie wierzę! Nie mogę uwierzyć! Mówię to na głos „nie wierzę!” chyba z 10 razy. Dostaję medal. Czuję się wspaniale! Nie chodzi o ukończenie, chodzi o to, że cała praca się opłaciła. Po prostu byłem z siebie dumny! Czekam na tatę, chcę cofnąć się do mety, ale obsługa mi nie pozwala, więc czekam dalej. Jest ! Widzę go, idzie już z medalem, macham ręką, przybijamy pione. Był tylko 4 minuty za mną, ma 53 lata, szacun! Jest to moje pierwsze zwycięstwo z tatą. Po chwili mówi „ale poleciałeś! Krew Ci z nosa leci! Usiądź, napij się!”. Ocieram ręką nos i faktycznie jest krew, nie czułem tego. Za chwilę podchodzi kamerzysta i zaczynamy wywiad. Nie wiem z jakiej stacji, czy portalu, ale szczerze mówiąć boję się tego szukać, bo strasznie dukaliśmy. Nawet nie pamiętam, co mówilismy, ale chyba w kółko to samo
Odbiór depozytów, przebieralnia, chwila odpoczynku, nogi kamień, ale czuję się dobrze. Tata też. Gdyby nie te sikanie, okazało się, że beze mnie miał jeszcze 2 postoje w krzakach (przesadził z nawadnianiem dzień przed startem) to pewnie byśmy trzymali się razem do mety, a jak nie, to chociaż złamał by te 3h50min. Odebraliśmy posiłek dla maratończyków – kasza z kurczakiem i warzywami. Dobre, ale nie miałem ochoty na jedzenie. Znaleźliśmy rodzinkę, wspólne foty, gratulację, dostalismy puchary.
Jeszcze chwile popatrzeliśmy na finiszujących maratończyków. Powrót do domu i świetowaliśmy dalej. Wspaniały dzień.
Na koniec cyferki moje i mojego taty. Wyszedł negative split jak chciałem – jestem mega zadowolony. Warto zapyerdalać!!!
I jeszcze podziękowania dla moich kibiców! Bez nich nie wiem czy bym dał radę! Fajnie jest biec, jak wiesz, że ktos na Ciebie czeka. Dziękuję wszystkim zaglądającym do dziennika za to, że jesteście, za każdy wpis. Dzięki temu mam motywacje, aby nie odpuszczać, aby nie dać plamy. Xzaar Tobie jeszcze raz dziękuję za rady odnośnie żeli. Uratowałeś mi dupę! Dzięki!
A teraz czas na odpoczynek i obranie nowych celi
Zmieniony przez - tibes w dniu 2016-04-25 21:53:41