SFD.pl - Sportowe Forum Dyskusyjne

GROM

temat działu:

Sztuki Walki

słowa kluczowe:

Ilość wyświetleń tematu: 375142

Nowy temat Temat Zamknięty
...
Napisał(a)
Zgłoś naruszenie
Ekspert
Szacuny 11149 Napisanych postów 51570 Wiek 31 lat Na forum 24 lat Przeczytanych tematów 57816
No nie wiem, nie sądzę aby jakiekolwiek maszyny mogły zastąpić komandosa na współczesnym polu walki (choćby dlatego, że nie wynaleziono jeszcze inteligentnych maszyn). Ale mógłbyś sprecyzować o jakie maszyny ci chodzi?? Co do coraz większej ilości elektroniki używanej przez żołnierzy to z pewnych względów jest to napewno pozytywne zjawisko np. system land warrior będący w fazie opracowywania w USA.

...Wołać będzie:
"Mordować!"
i spuści psy wojny
...
Napisał(a)
Zgłoś naruszenie
Początkujący
Szacuny 2 Napisanych postów 376 Na forum 20 lat Przeczytanych tematów 3773
Tutaj jest szczegółowy opis:


W Stanach Zjednoczonych trwają obecnie dyskusje nad składem, wyposażeniem i zadaniami dla lekkich grup bojowych wojsk lądowych. Jest to jeden z elementów programu FCS - Future Combat System. Jeśli zostanie zrealizowany, za 10 lat na świecie do walki stanąć może armia ludzi i robotów.


NORBERT BĄCZYK 2003-11-21




R E K L A M A czytaj dalej









Dowódca jednej z amerykańskich grup bojowych otrzymuje rozkaz zdobycia miasteczka. Lotnictwo nadszarpnęło już poważnie siły obrońców, ale ci nadal stawiają opór. Do rozpoznania pozycji nieprzyjaciela zostaje wysłanych kilka dużych bezzałogowców rozpoznawczych. Od tej chwili będą stale krążyć nad polem bitwy. Jeśli zajdzie potrzeba, nawet dwa lub trzy dni bez przerwy. Na lądzie do akcji rusza opancerzona grupa batalionowa. Przewodzą jej 6-tonowe pojazdy-roboty, uzbrojone w 30 mm działka i rakiety przeciwpancerne. Dopiero za nimi piechota w transporterach opancerzonych. Wszystko spięte w jeden system łączności. Dowódca obserwuje natarcie na komputerowych monitorach w czasie rzeczywistym. Jeśli zajdzie potrzeba, udzieli atakującym wsparcia artyleryjskiego lub wezwie lotnictwo.


Gdy kołowe roboty bojowe i transportery zbliżają się do celu, wróg otwiera ogień z ocalałych moździerzy, w stronę batalionu lecą granaty z ręcznych wyrzutni. Niewiele z nich jednak trafia, bo na pojazdach uaktywniają się systemy ostrzegające o odpaleniu pocisków. Radiolokatory śledzą ich cel, zaś przeciwpociski i pułapki termiczne eliminują zagrożenie. Odpowiedź jest piorunująca. Ogień otwiera artyleria i moździerze 120 mm, które zamontowane są na transporterach jadących z tyłu. Tymczasem roboty przyspieszają, wkrótce docierają do pierwszych zabudowań. Nie wiadomo, co kryje się za węgłem, ale to nie problem. Z pancerzy maszyn startują małe bezzałogowce rozpoznawcze. Każdy toruje drogę dla swego pojazdu-matki. Wykryte niespodzianki traktowane są pociskami 105 mm z transporterów wsparcia i działkami samych robotów.

Grupa bojowa wdarła się już do centrum. Walka przenosi się do domów i piwnic. Tu nie pomoże artyleria czy krążące nad miastem bezpilotowe szturmowce. Z transporterów wysypuje się piechota, kilkuset doskonale wyszkolonych żołnierzy. Dokąd biegną i do jakiego domu właśnie weszli, wiadomo dzięki indywidualnym nadajnikom oraz kamerom przytwierdzonym do ich hełmów. Ktoś zaczyna strzelać z piętrowego budynku. Piechurzy odpowiadają ogniem maszynowym i salwami granatników. Wielu z nich ma obie te bronie zintegrowane w jednym karabinie. Mogą nawet specjalnie ustawiać czas wybuchu granatów, tak by eksplodowały w powietrzu bezpośrednio za oknem. Tam gdzie kryją się obrońcy.

Mimo przygniatającego ognia, kilka kul trafia jednego z Amerykanów. Jego kombinezon wysyła sygnał do jednostki medycznej. Podaje nazwisko rannego, miejsce trafienia, tętno, grupę krwi. Po chwili pomoc jest już w drodze.

Walka wydaje się zamierać. Żołnierze przeciwnika uciekają w stronę sadu. Piechota rusza za nimi w pościg. Dowódca plutonu wyrzuca zamaszyście w powietrze mały przedmiot. To miniaturowy, latający robot rozpoznawczy. Gdyby uciekający zostawili jakieś niespodzianki w sadzie, atakujący nie dadzą się zaskoczyć. Za piechurami jedzie niski sześciokołowy robot. Jest ich podręczną apteczką i magazynem amunicji.

Jeden z obrońców ukrył się i gdy żołnierze przebiegli, z bezsilności chce zniszczyć przynajmniej robota. Nie wie, że on też jest uzbrojony...

Miasteczko zostało opanowane. Domy są w rękach Amerykanów, ale nie wiadomo, co kryje się w piwnicach. Jeśli pozostawiono tam miny lub podłożono ładunki wybuchowe, może dojść do kolejnych tragedii. Do pracy przystępują więc saperzy. Wysyłają tam lekkie, kilkunastokilogramowe roboty. Wchodzą one po schodach, penetrują zakamarki, rozbrajają bomby. To już ostatni akt bitwy.

Jednostka do akcji

Opisane powyżej starcie to dziś jeszcze fantazja, ale bliska realizacji. Wszystkie przedstawione w niej pojazdy mają się bowiem znaleźć za kilka lat na wyposażeniu nowych grup bojowych armii amerykańskiej - tak zwanych Unit of Action (UA). Każda z nich składałaby się z ok. 3 000 ludzi, z czego 1 000 stanowiliby szturmowcy wprzęgnięci w system Objective Force Warrior. To właśnie oni mają mieć "inteligentne" mundury i korzystać na polu walki z pomocy małych robotów zaopatrzeniowych.

Kołowych robotów w formacji UA ma być dużo, w tym ok. 60 w wersji bojowej, drugie tyle właśnie w zaopatrzeniu i 50 w wersjach saperskich.

Sory za te reklamy i inne śmiecie w tym tekście ale nie chciało mi się tego korygować.
...
Napisał(a)
Zgłoś naruszenie
Ekspert
Szacuny 11149 Napisanych postów 51570 Wiek 31 lat Na forum 24 lat Przeczytanych tematów 57816


zabrakło tematów?

Tajemnicą wolności jest odwaga.
...
Napisał(a)
Zgłoś naruszenie
Ekspert
Szacuny 11149 Napisanych postów 51570 Wiek 31 lat Na forum 24 lat Przeczytanych tematów 57816
czy ktos ma jakies informacje na temat dvd lub kasety video o gromie
...
Napisał(a)
Zgłoś naruszenie
Początkujący
Szacuny 2 Napisanych postów 376 Na forum 20 lat Przeczytanych tematów 3773
Też chciałbym się dowiedzieć o jakiś filmach. Jak ktoś wie to niech pisze.
...
Napisał(a)
Zgłoś naruszenie
Początkujący
Szacuny 4 Napisanych postów 985 Na forum 21 lat Przeczytanych tematów 8743
Nie marnujcie czasu szukajac takich filmow bo ich nie ma, chyba ze chodzi wam o te filmiki co czasem pokaza w wiadomosciach

You Can Run, But You'll Just Die Tired!

...
Napisał(a)
Zgłoś naruszenie
Początkujący
Szacuny 2 Napisanych postów 376 Na forum 20 lat Przeczytanych tematów 3773
Mogą być i takie ale najbardziej chodzi mi o troche dłuższe (nie muszą być koniecznie o GROMie ale również o innych j.s.)
...
Napisał(a)
Zgłoś naruszenie
Ekspert
Szacuny 11149 Napisanych postów 51570 Wiek 31 lat Na forum 24 lat Przeczytanych tematów 57816


male filmy tez sa mile widziane. gdzie je mozna znalesc?
dzieki
zdiecie co innego
...
Napisał(a)
Zgłoś naruszenie
Początkujący
Szacuny 1 Napisanych postów 967 Na forum 20 lat Przeczytanych tematów 9601
A nie wiecie czy jest w necie taki program o navy seals z discovery ??
Znalazlem tylko jego zapowiedz. Puszczali to kiedys , pokazują tam selekcje i szkolenie.
...
Napisał(a)
Zgłoś naruszenie
Początkujący
Szacuny 2 Napisanych postów 376 Na forum 20 lat Przeczytanych tematów 3773
A tu przesyłam rozmowę ze Sławomirem Petelickim:(wiele ciekawych informacji dotyczących selekcji i innych spraw)



Z gen. Sławomirem Petelickim, dowódcą Grupy Reagowania Operacyjno-Manewrowego GROM, rozmawia Krzysztof Burnetko




KRZYSZTOF BURNETKO: – Do 1989 roku międzynarodowy terroryzm był elementem wojny bloku komunistycznego z zachodnią demokracją. Czym jest teraz – po końcu zimnej wojny? Czy III RP może stać się obiektem ataku?
GEN. SŁAWOMIR PETELICKI: – Faktycznie, PRL nie była celem międzynarodowego terroryzmu. Zdarzały się co najwyżej porwania samolotów – były one jednak dziełem amatorów, zdesperowanych ludzi, którzy chcieli uciec na Zachód. Raz tylko porywaczem okazał się fachowiec – był nim... milicjant z grupy antyterrorystycznej, który też zapragnął wydostać się na wolność.
Równocześnie są dowody, że latach 70. i 80. na terytorium PRL pojawiali się znani w świecie terroryści, głównie arabscy. Nikt ich nie rejestrował – obowiązywał niepisany pakt o nieagresji. Ceniona amerykańska dziennikarka Claire Sterling, autorka książki „Sieć terroru – prawda o międzynarodowym terroryzmie”, twierdzi, że maczały w tym palce tajne służby radzieckie. Nie bez znaczenia było pewnie i to, że władze PRL prowadziły wówczas raczej antyizraelską politykę.
W latach 80. w Warszawie funkcjonowało na przykład biuro Abu Nidala, jednego z najniebezpieczniejszych terrorystów świata, nazywanego przez fachowców „mistrzem terroru” i figurującego na listach gończych wielu państw zachodnich. Jego prawdziwe nazwisko brzmi Sabri al-Banna. Na scenie pojawił się na początku lat 70. jako aktywista Organizacji Wyzwolenia Palestyny. W 1974 roku odszedł jednak z OWP, protestując przeciwko polityce Jasiera Arafata, który zaczął skłaniać się do politycznych rozwiązań problemu palestyńskiego. Nidal został wówczas jednym z przywódców tzw. Frontu Odmowy, grupującego przeciwników jakichkolwiek rokowań pokojowych. Kierował Dowództwem Rewolucyjnym Fatah, miał powiązania z wieloma innymi najradykalniejszymi grupami arabskimi. Jest odpowiedzialny za dziesiątki zamachów terrorystycznych, w których zginęło bądź zostało rannych blisko 900 osób. To on stał choćby za głośnymi atakami na porty lotnicze w Rzymie i Wiedniu w 1985 roku czy porwaniem samolotu PanAm w Karaczi we wrześniu 1986 roku. Ujęto go zresztą dopiero parę tygodni temu w Egipcie.
– W czerwcu 1990 roku popularna węgierska gazeta „Magyar Hirlap”, powołując się na ustne oświadczenia tamtejszego ministra spraw wewnętrznych Balazsa Horvatha, doniosła, że na terenie PRL znajdował się obóz szkoleniowy dla terrorystów arabskich. Potem już w polskiej prasie pojawiły się relacje o Arabach widywanych w Akademii Sztabu Generalnego LWP w Rembertowie oraz w ośrodkach w Bieszczadach i na Mazurach. Rzecznicy MON i MSW zdecydowanie zaprzeczyli, jakoby Polska kiedykolwiek szkoliła terrorystów. Anonimowi oficerowie MON mieli jednak sugerować, że wszystko mogło dziać się poza oficjalnymi strukturami...
– Nikt nie znalazł w Polsce żadnych śladów obozów terrorystycznych. Chociaż – o czym mogę zapewnić – starannie ich szukano.
– Dlaczego jednak PRL nie miałaby pomagać w szkoleniu terrorystów, skoro robiły to bodaj wszystkie państwa bloku? Ośrodki treningowe istniały w Karlovych Warach w Czechosłowacji, w Warnie w Bułgarii, nad węgierskim Balatonem, w samym ZSRR – w Odessie, Symferopolu, Taszkiencie, by nie wspominać już o NRD, szczególnie aktywnej w kontaktach z ugrupowaniami terrorystycznymi wszelkiej maści. Wedle zachodnich ekspertów przez państwa Układu Warszawskiego przewinęło się, czy to w ramach szkoleń, czy też zamelinowania i odpoczynku po akcji – od 5 do 6 tys. terrorystów.
– Po 1956 roku Rosjanie nie ufali już Polakom. Cokolwiek by mówić o PRL, to jednak się wtedy trochę usamodzielniła. Na przykład polską armię musieli opuścić radzieccy doradcy. Nie jest więc przypadkiem, że Rosjanie nie chcieli dzielić się z Polakami choćby swymi doświadczeniami w szkoleniu komandosów. Uważali, że może to być zalążek partyzantki. To dlatego w polskich siłach zbrojnych mogły powstać co najwyżej jednostki spadochronowe i niewielkie jednostki specjalne. Te ostatnie – akurat gdy osiągnęły wysoki poziom – zostały zlikwidowane przez „specjalistów”, którzy ukończyli radzieckie akademie. Było to, co ciekawe, już po czerwcu 1989.
Wątpliwości mogli mieć więc także przy tak poważnej operacji, jaką było wspieranie międzynarodowego terroryzmu. Mniejsze państwa łatwiej było prowadzić i nadzorować. Znamienne, że służby niemieckie i bułgarskie wyspecjalizowały się w mokrej robocie i były do niej wielokrotnie używane.
– Ale to właśnie w Polsce wydarzył się najgłośniejszy – i bodaj jedyny – w bloku komunistycznym atak związany z międzynarodowym terroryzmem. Chodzi o postrzelenie w 1981 roku w Warszawie Abu Dauda, kolejnego lidera Międzynarodówki Terrorystycznej, jednego z założycieli bojówki Czarny Wrzesień, wsławionej zwłaszcza masakrą izraelskich lekkoatletów podczas olimpiady w Monachium w 1972 roku.
– Abu Daud – prawdziwe nazwisko Tarik – dostał 5 kul w kawiarni Canaletto hotelu Victoria. Zamachowiec wystrzelił jeszcze raz, ale nie trafił: piąta kula drasnęła turystkę z RFN. Daud przeżył. Zdołał nawet o własnych siłach zejść do holu przy recepcji. Tam dopiero osunął się na fotel – wtedy właśnie dziennikarka tygodnika „Der Spiegel”, prawdopodobnie będąca tam przypadkiem, zrobiła mu to słynne zdjęcie, które potem pojawiło się w zachodnich gazetach. Daud został zabrany do szpitala MSW, skąd następnego dnia zabrali go NRD-owcy.
Są dwie wersje tego wydarzenia: albo były to porachunki wewnętrzne wśród ekstremistów palestyńskich – rodzaj walk frakcyjnych, albo też akcja izraelskiego wywiadu. Pewne jest tylko jedno: że zamachowcem był Arab, i że nie był to fachowiec, bo spartolił robotę. Jego pistolet znalazły w krzakach koło hotelu jakieś dzieci. Był cały w smarze, co wskazywałoby, że przemycono go pod podwoziem samochodu. I tyle. Polskie służby nie badały specjalnie tej sprawy. Wolały się nie mieszać. Ustaliły tylko nazwisko strzelca, tyle że po jego wyjeździe.
Mimo takich wypadków do 1989 roku Polska nie była zagrożona międzynarodowym terroryzmem. Celem stała się dopiero wiosną 1990 roku – gdy rząd Tadeusza Mazowieckiego zdecydował się przeprowadzić operację „Most”.
– Szło o udzielenie pomocy rosyjskim Żydom wyjeżdżającym wówczas masowo do Izraela. Najpierw przewoziły ich węgierskie linie lotnicze Malev, ale po serii pogróżek zrezygnowały. Bodaj cztery dni później – 26 marca 1990 roku – na spotkaniu z przedstawicielami Amerykańskiego Kongresu Żydów w nowojorskim hotelu „Plaza” Mazowiecki powiedział: „Polska nie uchyli się od pomocy Żydom emigrującym ze Związku Radzieckiego i zapewni im tranzyt”.
– Odwetu ekstremistów arabskich bali się nie tylko Węgrzy, ale i kilka innych krajów.
– Na przykład?
– Nie warto już wymieniać. W każdym razie deklaracja polskiego rządu została potraktowana jako dowód naszej faktycznej niepodległości. Widać było bowiem, że Rosjanom nie jest ona na rękę – choćby z racji stosunków z Arabami. Z kolei na Zachodzie właśnie od tej chwili zaczęliśmy być traktowani jako partner.
Ale i odpowiedź terrorystów była natychmiastowa. Już 30 marca ostrzelano samochód attaché handlowego ambasady polskiej w Libanie i przedstawiciela Polskiego Przedsiębiorstwa Handlu Zagranicznego Bogdana Serkisa. Strzały padły, gdy wraz z żoną wsiadał do auta – opatrzonego rejestracją dyplomatyczną – przed biurem radcy handlowego w zachodnim Bejrucie. Oboje z ciężkimi ranami zostali odwiezieni do szpitala. Następnego dnia, 1 kwietnia, działające w Libanie organizacje terrorystyczne – zwłaszcza islamska grupa Dżihad („Święta Wojna o Wyzwolenie Palestyny”) oficjalnie zapowiedziały zamachy na polskie misje, dyplomatów i instytucje – np. biura LOT-u. Wtedy wysłano mnie do Bejrutu, bym zabezpieczył placówki i pomagał tym, którzy nie mogli być ewakuowani.
Nie wykluczone były także ataki na obiekty w kraju. Powstała specjalna komisja międzyresortowa, mająca opracować plan obrony. Wzmocniono ochronę lotnisk.
Do Polski przyjechali też najlepsi na świecie specjaliści od terroryzmu – Amerykanie i Brytyjczycy.
– A Izrael?
– Też jest w ścisłej czołówce. Przecież w historii wojny z terroryzmem nie było lepiej zorganizowanej operacji na wrogim terenie niż akcja „Błyskawica” na lotnisku Entebbe w stolicy Ugandy – odbicie 3 lipca 1976 roku na lotnisku 105 zakładników (w większości obywateli Izraela) porwanych wraz z samolotem Airbus przez bojówkarzy tzw. jednostki Che Guevary z Ludowego Frontu Wyzwolenia Palestyny. Tam zresztą zginął starszy brat obecnego premiera Netaniahu, Joni. Kierował atakiem i – jak przystało na dowódcę – wycofywał się jako ostatni...
Fachowcy z Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych chcieli sprawdzić, czy Polska jest przygotowana do tak niebezpiecznych zadań, jak „Most”. Zobaczyli nasze policyjne pododdziały antyterrorystyczne i uznali, że są one dobrze wyszkolone, ale mogą być przydatne tylko przy małych incydentach – raczej typu kryminalnego niż politycznego. W walce z terroryzmem międzynarodowym konieczne są czasem operacje typu wojskowego – i do tego policjanci nie są przygotowani.
Tak zresztą jest na całym świecie: policyjne struktury antyterrorystyczne mają inne cele, a więc także inny system szkolenia, niż antyterrorystyczne jednostki wojskowe. Policjant ma w pierwszym rzędzie obezwładnić i aresztować napastnika. Uczy się więc go, by strzelał w nogi itd. Antyterroryści wojskowi mają za zadanie zlikwidować zagrożenie. I do tego są trenowani. Po to wykształca się u nich tzw. pamięć mięśniową.
– Mają zabić...
– Nie. Mają wyeliminować niebezpieczeństwo. Gdy już nie ma nadziei na rozwiązanie problemu, to pozostaje GROM. W Wielkiej Brytanii ostrzeżenie o użyciu jednostki antyterrorystycznej jest równoznaczne z ostrzeżeniem o użyciu broni. Przed tym zawsze są przecież prowadzone negocjacje. Każdy terrorysta ma szansę się poddać. Nie jest tak, że z góry zakładamy, iż nie bierzemy jeńców. Zabija się tylko wtedy, gdy jest to konieczne dla unieszkodliwienia przeciwnika.
Gdy mamy do czynienia z porwaniem, to chodzi nam o uratowanie ludzi – więc jeśli zbrodniarz zagraża zakładnikom, to musimy go zabić. Tylko dlatego. Brytyjski Special Air Service (SAS) ma na koncie wielu ujętych terrorystów – ale zatrzymywał ich dopiero wtedy, gdy wcześniej udało się ich zneutralizować i przestawali komukolwiek w danym momencie zagrażać.
Odmienna jest też skala operacji prowadzonych przez obie formacje antyterrorystyczne, a zatem i stosowana taktyka. Nie można więc mówić o konkurencji między policyjnymi a wojskowymi oddziałami antyterrorystycznymi. One są po prostu przeznaczone do innych celów. Różnice najlepiej było widać podczas słynnych zamachów terrorystycznych.
Pierwszym przykładem może być użycie snajperów policyjnych do szturmu na komando Czarnego Września, wycofujące się z wioski olimpijskiej na lotnisko w Monachium. Skończyło się katastrofą – terroryści zdołali zabić wszystkich dziewięciu zakładników z ekipy sportowej Izraela. Bo nie chodzi tylko o celność – tu policyjni strzelcy wyborowi bywają świetni. Ale czym innym jest unieszkodliwienie szaleńca chcącego zabić dziecko siekierką, a czym innym starcie z grupą doskonale przygotowanych do walki w mieście zawodowych terrorystów. By już nie przypominać, że 12 lewicujących policjantów odmówiło wówczas – po głosowaniu – udziału w akcji jako zbyt ryzykownej. Dopiero po klęsce w Monachium Niemcy stworzyli wszechstronnie wyszkoloną jednostkę specjalną GSG 9 w ramach Straży Granicznej. A teraz kończą formowanie wojskowej grupy tego typu.
Przykładem drugim niech będzie najlepsza w historii operacja antyterrorystyczna na własnym terenie: odbicie przez Brytyjczyków zakładników z ambasady irańskiej w Londynie. 30 kwietnia 1980 roku pięciu profesjonalnie wyszkolonych terrorystów opanowało budynek na Princess Gate. Zażądali uwolnienia 91 towarzyszy więzionych przez rząd w Teheranie. Ulokowali się z zakładnikami w różnych pomieszczeniach. Próba obezwładniania poszczególnych terrorystów byłaby niemal równoznaczna ze skazaniem na śmierć zakładników. Sztab antykryzysowy uznał, że trzeba użyć 22 pułku SAS – najstarszej jednostki antyterrorystycznej na świecie. Powołał ją płk Sterling jeszcze podczas II wojny światowej – jej głównym zadaniem była dywersja na tyłach nieprzyjaciela, ale miała też przeprowadzać operacje specjalne w rodzaju porywania wysokich rangą funkcjonariuszy i dowódców III Rzeszy czy też uwalniania szczególnie cennych Aliantów, którzy wpadli w ręce wroga.
Atak nastąpił 5 maja. Precyzja, szybkość, zdecydowanie, wybór właściwej taktyki i sprzętu – m.in. materiałów wybuchowych, po które policja sięga rzadko – przyniosły sukces. Zakładnicy odzyskali wolność.
– Do wzorów SAS sięgnęli niemal 40 lat później Amerykanie, tworząc mającą dziś nadzwyczajną opinię jednostkę „Delta”. Powstała ona po kompletnie nieudanej próbie odbicia zakładników z Oazy Tabas w Iranie w 1979 roku. Kompromitacja była wielka, a na dodatek znacząco przyczyniła się do klęski wyborczej Jimmy Cartera. W efekcie w Forcie Bragg w Karolinie Północnej powstała jednostka pod nazwą US 1st Special Forces Operational Detachment – Delta. Liczy ona 2 tys. nadzwyczaj ponoć wyszkolonych komandosów, jest doskonale wyposażona – dysponuje m.in. flotyllą śmigłowców oraz... dwiema łodziami podwodnymi, dzięki czemu może być błyskawicznie przerzucona w każde miejsce na Ziemi. Oficjalnie zresztą Amerykanie istnieniu Delty zaprzeczają.
– Na ten temat nie będę się wypowiadał.
Eksperci brytyjscy i amerykańscy doradzili więc polskiemu rządowi, by stworzył specjalną antyterrorystyczną grupę wojskową. Zastrzegli, że nie można używać żołnierzy z poboru. Wyszkolenie operatora – bo tak nazywa się w branży członków jednostek antyterrorystycznych – wyspecjalizowanego na przykład w odbijaniu zakładników, zajmuje minimum 3 lata i kosztuje ok. miliona dolarów. Przyjmuje się ponadto, że operator powinien mieć powyżej 30 lat i najlepiej dwójkę dzieci. Chodzi bowiem o ludzi odpowiedzialnych, zaradnych i doświadczonych. Także więc dlatego nie można sięgać po młodych rekrutów ze służby zasadniczej.
Podczas długich i skomplikowanych testów kandydatów na antyterrorystów sprawdza się głównie predyspozycje psychiczne. Reakcja operatora musi być szybka, ale i opanowana. Bada się na przykład zdolność rozpoznawania celu. W akcji nie chodzi bowiem o to, by strzelać na oślep, lecz by strzelać w ostateczności. Wpuszcza się chociażby żołnierza do ciemnego pomieszczenia pełnego kukieł uosabiających terrorystów i zakładników. I gdy strzeli w kierunku manekina przedstawiającego kobietę z aparatem fotograficznym, bo weźmie ją za porywacza z pistoletem, to zarabia spory minus. Inne ćwiczenie polega na tym, że pokazuje się mu zdjęcie celu. I znowu – ma wpaść do zadymionego po wybuchu pokoju pełnego rozmaitych fotografii i strzelić do właściwej.
Decyzję o utworzeniu w Polsce tajnej i wyspecjalizowanej jednostki do zwalczania terroryzmu podjął ówczesny minister spraw wewnętrznych Krzysztof Kozłowski. Jako oficer wyszkolony w zakresie dalekiego rozpoznania interesowałem się tymi sprawami. Miałem nawet w szufladzie projekt takiej grupy. Latem 1990 roku dostałem więc zadanie jej sformowania. Byłem wtedy podpułkownikiem. Amerykanie i Brytyjczycy zadeklarowali pomoc. Minister Kozłowski przekonał ich podobno argumentem, że skoro Polska jest już celem terrorystów, to w pierwszym rzędzie mogą oni uderzać w tutejsze ambasady państw zachodnich. Dobrze więc byłoby, gdyby na miejscu w stałej gotowości stacjonowała doborowa i znająca miejscowe warunki jednostka do walki z terroryzmem.
Ale najważniejsze było chyba zaufanie, jakie Polska zdobyła dzięki bohaterskiej akcji gen. Gromosława Czempińskiego w Iraku.
– Chodzi o wywiezienie stamtąd w 1990 roku przez polski wywiad zagrożonych agentów CIA oraz amerykańskiego wywiadu wojskowego DIA.
– Robocza nazwa jednostki miała brzmieć: Grupa Reagowania Operacyjno-Manewrowego czyli GROM. Potem pojawiła się wersja, że skrót ten pochodzi od pierwszych liter imienia Gromosława Czempińskiego. GROM zaczął się organizować nim jeszcze pojawili się pierwsi instruktorzy zachodni. Najpierw pojechałem na szkolenie do Stanów. Gdy wróciłem, dobrałem najlepszych oficerów z rozmaitych jednostek wojskowych. I szybko pojawiła się pierwsza okazja ich użycia – trzeba było dać osłonę pracownikom Urzędu Ochrony Państwa, którzy mieli wkroczyć do siedzib spółki Art B. Wiadomo było skądinąd, że zatrudnia ona jako goryli policjantów z brygady antyterrorystycznej lotniska Okęcie, dowodzonych przez majora Dziewulskiego. W porównaniu do wojska i zwykłych funkcjonariuszy policji byli oni świetnie wyszkoleni. Zdecydowano się zatem użyć zalążka GROM-u. We wtorek 6 sierpnia 1991 roku – skutecznie opanowaliśmy warszawskie biuro Art B przy Wspólnej. Zatrzymaliśmy tam uzbrojonych policjantów od Dziewulskiego. Ale nie zdążyli nawet sięgnąć po pistolety. Największego oporu – z użyciem ostrej amunicji włącznie – spodziewano się jednak w zajmowanym przez Art B pałacyku w Pęcicach. Ale tam weszliśmy tak, by ludzie Dziewulskiego... zdążyli go wcześniej opuścić.
– Świadkowie mówili, że było was 15...
Krzysztof Kozłowski wspominał, że gdy przyjechali amerykańscy instruktorzy, byli otwarci do tego stopnia, że zaczęli was uczyć tego, co zwykle trzymają w tajemnicy nawet bardzo zaprzyjaźnione służby. Potem dołączyli się Brytyjczycy, przekazując swoje sprawdzone przez lata doświadczenia. Ale dlaczego GROM powstał poza strukturami MON, skoro jego członków dobierano właśnie spośród żołnierzy zawodowych i skoro jest to jednostka wojskowa?
– To także efekt rad specjalistów zachodnich. Opowiadali, jakie problemy napotkali w związku z usytuowaniem jednostek specjalnych w armii: a to konflikty decyzyjne, a to kłótnie o finanse, a to zwykła zazdrość o sprzęt, kontakty itd. Sugerowali, by grupę taką umieścić na jak najwyższym stopniu podległości służbowej – ogranicza to możliwości wykorzystywania jednostki do celów niezgodnych z jej zadaniami.
I rzeczywiście jest coś na rzeczy: słynnej nocy teczek 4 czerwca 1992 roku ówczesny szef UOP Piotr Naimski próbował wymóc na mnie postawienie GROM-u w stan gotowości. Proszę o rozkaz na piśmie ministra Macierewicza – odpowiedziałem. Więcej już nie nalegał.
– Wiem skądinąd, że minister Majewski podpisał nawet swego czasu rozkaz o rozwiązaniu GROM.
– To że Polska może pochwalić się taką jednostką jak GROM, zawdzięczamy grupie dalekowzrocznych polityków, którzy przewidzieli znaczenie, jakie może to mieć dla państwa.
Największe wsparcie otrzymaliśmy na początku naszej działalności i w ostatnich miesiącach. W kwietniu br. udało się wreszcie powołać Komitet Rady Ministrów ds. Zarządzania w Sytuacjach Kryzysowych. Przewodniczy mu wicepremier – minister spraw wewnętrznych i administracji. Jemu też podlega GROM.
Amerykanie zwracali na to uwagę już przy operacji „Most” – przekazali nam wówczas sporo informacji na temat zasad organizowania i działania sztabów antykryzysowych. Uczulali, jak ważne w takich przypadkach jest zgranie decyzji i działań. Ale dopiero obecny rząd wydał w kwietniu br. odpowiedni akt prawny. Komitet ma m.in. typować jednostki wojskowe przeznaczone do działań w sytuacjach kryzysowych w kraju i za granicą. Do 30 czerwca przyszłego roku powinien też przedstawić projekt kompleksowych rozwiązań ustawowych dotyczących koordynacji działania organów państwowych w sytuacjach szczególnych – chodzi zresztą nie tylko o terroryzm, ale też o akcje ratownicze podczas katastrof żywiołowych.
Specyfika sytuacji GROM-u polega i na tym, że wedle prawa w kraju możemy działać tylko w ramach pomocy dla UOP, policji czy Straży Granicznej. Trwają prace nad ustawą, która ma m. in. pozwolić na wykorzystywanie GROM-u przeciwko mafiom międzynarodowym, które zaczęły zapuszczać w Polsce korzenie.
To wszystko dlatego jest tak ważne, bo w walce z terroryzmem użycie siły jest wariantem ostatecznym. Stosuje się go, gdy zawiodą inne środki. Przecież cały czas powinno się prowadzić analizę wywiadowczą, dbać o szczelność granic, infiltrować podejrzane środowiska. Dopiero gdy mimo to dojdzie do ataku, władze mogą zdecydować się na użycie jednostki antyterrorystycznej.
– Która strategia walki z terroryzmem jest najlepsza? Oficjalnie mawia się, że obowiązuje zasada „z terrorystami się nie rozmawia”. Ale na całym świecie przestrzega tej reguły jedynie Izrael, który wypowiedział terrorystom bezwzględną wojnę. Polega ona, po pierwsze, na dążeniu do unieszkodliwienia terrorysty i odbiciu zakładników – symbolem jest tu Entebbe. Po drugie – na ochronie własnego państwa i obywatela. Wystarczy choć raz odwiedzić lotnisko w Tel Awiwie bądź być pasażerem linii lotniczych El Al, by zapamiętać, jak to wygląda. Trzecim elementem tej wojny jest odwet – przykładem niech będzie grupa „Gniew Boga”, powołana do likwidacji terrorystów odpowiedzialnych za masakrę w Monachium.
Pozostałym krajom zdarza się jednak czasem z terrorystami – mniej lub bardziej oficjalnie – rozmawiać. Robili to i Niemcy, i Austriacy, i Amerykanie (po porwaniu w 1985 roku Boeinga linii TWA, lecącego z Kairu przez Ateny do Rzymu i mającego na pokładzie obywateli Stanów Zjednoczonych doradca ds. bezpieczeństwa McFarlane podjął rozmowy nawet z... szefem bojówek terrorystycznych Amal Nabihem Berri, który przejął zakładników od porywaczy i sam przetrzymywał porwanych w różnych punktach Bejrutu.
– Ale równocześnie imponuje mi konsekwencja, z jaką Stany Zjednoczone ścigają ludzi, którzy występują przeciwko amerykańskim obywatelom. Ostatnim przykładem jest wieloletnie poszukiwanie zabójcy dwóch oficerów CIA przed Kwaterą Główną Agencji w Langley w 1993 roku. Parę miesięcy temu udało się go postawić przed sądem.
– Są wreszcie i takie państwa, które chcą tylko jak najszybciej pozbyć się problemu. Tu zasłynęli choćby Szwedzi, gdy zatrzymali członków międzynarodowej grupy terrorystycznej, która w 1977 roku planowała operację Lew. Polegać ona miała na porwaniu b. premiera Olofa Palme lub jego minister p. Anny-Grety Leijon i zażądaniu za ich uwolnienie wypuszczenia z więzień w Niemczech 8 skazanych tam terrorystów. Choć były dowody wystarczające do wytoczenia wielkiego procesu międzynarodówce terrorystycznej, Szwedzi ograniczyli się – w imię neutralności! – jedynie do wydalenia 50 podejrzanych z 9 państw.
– Nie wiem, jaka polityka jest najlepsza. To rzeczywiście zależy od konkretnej sytuacji. Polska nie sformułowała dotąd żadnej oficjalnej linii w takich wypadkach. Gdy pojawiła się sprawa porwania w Czeczenii powiedziano jedynie, że nie będziemy płacić okupu. Ale obywatel polski, który stanie się ofiarą terrorystów w jakimkolwiek miejscu na Ziemi, musi być pewien, że państwo mu pomoże i że ma ono do tego odpowiednie siły i środki.
– Tyle że nie wiadomo, jak było w rzeczywistości...
W 1986 roku Zgromadzenie Parlamentarne Rady Europy wysunęło projekt powołania specjalnej międzynarodowej grupy antyterrorystycznej. Chodziło m.in. o uprzedzenie zarzutów o łamaniu prawa międzynarodowego podczas akcji antyterrorystycznych – na przykład w razie odbijania własnych obywateli przetrzymywanych na obcym terenie. Takie oskarżenia kierowano m.in. na Izrael po akcji w Entebbe. Ale czy taki oddział mógłby być skuteczny w praktyce?
– Sens mają operacje dwustronne – bo czasem jedno państwo nie ma odpowiednich specjalistów, albo i wystarczających sił. Tworzenie dużych struktur niesie zawsze z sobą ryzyko przecieku oraz biurokrację, a więc paraliż decyzyjny. Poważne grupy antyterrorystyczne nie mogą sobie na to pozwolić.
A co do suwerenności – akcja w Entebbe miała na celu wyłącznie uratowanie życia zakładników. Prawo międzynarodowe nakazuje państwu ochronę życia jego obywateli.
– Kim jest współczesny terrorysta? Ideowcem, zawodowcem, szaleńcem? Który jest najgroźniejszy?
– Najczęściej spotykany typ to terrorysta kryminalny, który chce zdobyć pieniądze, ale i zachować życie. Można więc z nim negocjować i wiadomo, że jak już nie będzie miał wyjścia, to najczęściej w końcu się podda. Głównym celem terrorysty politycznego jest nagłośnienie Sprawy. Gdy ją nagłośni – zwykle poprzez dopuszczonych na miejsce dziennikarzy – to też najczęściej się poddaje. Jest wreszcie terrorysta-fanatyk. On zakłada, że chce trafić do nieba. I że im więcej wrogów zabierze z sobą, tym lepiej. Tu rzadko jest miejsce na negocjacje. Co gorsza, oni bywają świetnie wyszkoleni. Dlatego tak potwornie groźny jest choćby Osman bin Laden, który nie tylko używa takich ludzi do swych celów, ale i zawiaduje siecią obozów treningowych przygotowujących ich do akcji.
M.in. wedle amerykańskich służb specjalnych to bojówkarze bin-Ladena uderzyli w kwietniu 1997 roku, gdy Do Bośni przybył Jan Paweł II. Lokalna policja odkryła wówczas pod jednym z mostów na trasie podróży gościa bombę dużej mocy (mieszaninę ładunku pochodzącego z ponad 20 min przeciwpancernych i ok. 25 kilogramów tzw. plastiku). Podłożyło ją najprawdopodobniej irańskie ogniwo sieci saudyjskiego mialiardera-terrorysty. Ta sama ekipa zamierzała przeprowadzić dwa zamachy na papieża we Włoszech – na wiosnę i we wrześniu ub. roku. Z kolei podczas niedawnej wizyty Ojca Św. w Bolonii bombę podłożyć chciało inne powiązane z bin-Ladenem komando – złożone tym razem z terrorystów z Bośni, Turcji, Tunezji i Algierii.
Podobnie niebezpieczni są wciąż Muammar Kadafi i Saddam Husajn.
– Parę dni temu z więzienia wyszedł przywódca Czerwonych Brygad, legenda europejskiego terroryzmu Renato Curzio. Czy istnieje niebezpieczeństwo, że może on próbować odbudować swą siatkę? W przeszłości zdarzało się, że wypuszczani po wyrokach terroryści odnawiali kontakty i wracali na scenę.
– To musi ustalić wywiad.
– Pojawia się jednak pytanie, jaka jest rzeczywista skala zagrożenia Polski przez międzynarodowy terroryzm? Bo na razie nie doświadczyliśmy przecież ani jednego ataku. Sceptycy powiedzą, że nie ma sensu utrzymywać za pieniądze podatnika jednostki, która wykazuje się tylko działaniami za granicą.
– Obywatele polscy byli już celem terroryzmu politycznego. Wejście do NATO oznacza też przecież wkroczenie do kręgu państw traktowanych przez międzynarodowy terroryzm jako najwięksi przeciwnicy. Prędzej czy później możemy stać się obiektem ataku.
Po otwarciu granic przewijają się przez nasz kraj miliony cudzoziemców z rozmaitych stron świata. Na dodatek grupy terrorystyczne sięgają ostatnio już nie tylko po broń konwencjonalną – chcą zdobyć środki masowego rażenia. Niektóre państwa wspierające terroryzm już je mają. Chodzi tylko o dostarczenie ich terrorystom. Polska leży w centrum Europy – trzeba więc pilnować, by nie stała się punktem na szlaku przemytu broni jądrowej. Bo wtedy nawet przez przypadek możemy znaleźć się w wielkim niebezpieczeństwie.
Jesteśmy też miejscem terroryzmu kryminalnego – dowodem serie zamachów bombowych, przypadki grup przekraczających siłą granicę państwową czy niewyjaśniona dotąd sprawa zabójstwa b. komendanta głównego policji. Zresztą terroryzm polityczny jest zwykle silnie powiązany z przestępczością kryminalną.
Dlatego państwo musi pokazać siłę. Brytyjczycy często wspominają jeden z ataków terrorystycznych: był to napad na bank połączony z wzięciem zakładników. Policja przekazała napastnikom tylko tyle: albo się poddacie, albo do akcji wejdzie SAS. Wystarczyło. Poddali się.
Aby jednak taka perswazja okazała się skuteczna, terroryści muszą być przekonani o naszej sile i gotowości. To zaś wymaga systematycznego treningu, dobrego sprzętu i szeregu innych działań – m.in. przeprowadzania rozmaitych symulacji czy stałej analizy zmian w topografii zagrożonych miejsc: lotnisk, hoteli, w rodzaju Marriotta, w których zatrzymują się cudzoziemcy, ambasad itd.
GROM chroni też tzw. rezerwę strategiczną państwa w postaci platform wiertniczych na Bałtyku.
– Są dwie.
– Ale będzie więcej. Aby przygotować się do ochrony platform, bierzemy udział w morskich akcjach ratunkowych. Żołnierze GROM jako jedyni w polskich siłach zbrojnych wykonują w zimie skoki na wolne spadanie, nurkują w różnych warunkach przy użyciu sprzętu o obwodzie zamkniętym – czyli bez pozostawiania śladów na powierzchni wody. Itd. Aby to robić, trzeba cały czas ćwiczyć.
Możemy też działać na zewnątrz kraju – na przykład ewakuując polskich obywateli z terenów zagrożonych czy też, jeśli zajdzie taka konieczność, uwalniając ich z rąk wroga.
– Prasa donosiła o planie użycia GROM-u do odbicia dwóch polskich oficerów z kontyngentu NZ w Bośni, którzy w maju 1995 roku zostali wzięci jako zakładnicy w odwecie za atak lotnictwa NATO na pozycje bośniackich Serbów w okolicach Pale. Serbowie wykorzystywali Polaków – oraz 24 innych żołnierzy sił UNPROFOR – jako żywe tarcze swoich baz wojennych. GROM był już ponoć gotowy do akcji, kiedy nadeszła wiadomość, że oficerowie po negocjacjach zostali zwolnieni. Z kolei minister Brochwicz ujawnił w wywiadzie radiowym, że w jednym z wariantów rozwiązania problemu piątki Polaków (Kurzyńca, Chojnackiego i innych) porwanych w Czeczenii także przewidywany był udział GROM-u.
– Wybór odpowiedniego rozwiązania w takich sytuacjach jest decyzją polityczną. Ale żeby była sama możliwość wyboru, musi istnieć wszechstronni wyszkolona jednostka antyterrorystyczna.
Zaś co do bezczynności GROM... Polskie siły zbrojne ostatnią bojową akcję przeprowadziły w 1968 roku w Czechosłowacji. Bo nie chcę wspominać lat 1970 i 1981. Tymczasem GROM już na samym początku musiał interweniować przy sprawie Art B. Potem były akcje na Haiti – jesienią 1994 roku i w Slawonii – w roku 1997.
– Podobno gdy premier Pawlak zapytał ministra obrony Piotra Kołodziejczyka, ile czasu potrzebuje armia, by wysłać grupę żołnierzy na Haiti, ten odparł: minimum 2 miesiące. Wtedy odezwał się szef MSW, Andrzej Milczanowski: mnie wystarczy parę godzin.
– I rzeczywiście – w 6 godzin od decyzji 51 ludzi było przygotowanych do wyjazdu w tropikalne warunki.
Mówię tylko o tym, co już przeciekło do wiadomości publicznej. A zapewniam, że znalazłyby się i inne dowody naszej aktywności.
– W Izbie Tradycji GROM jest wspaniała wystawa o historii Cichociemnych. Ma też tam pojawić się marmurowa tablica z nazwiskami komandosów-Cichociemnych poległych podczas II wojny światowej oraz trzy nazwiska żołnierzy GROM... Jednym z nich – co ujawnił swego czasu „New York Times” – był Jacek Bartosiak. Najpierw był pierwszym snajperem GROM-u. Potem brał udział w słynnej akcji dowodzonej przez Gromosława Czempińskiego. Wreszcie pracował w Syrii. Często jeździł do Libanu. 24 października 1995 roku na jego samochód miała tam najechać rozpędzona ciężarówka. Było to dokładnie w 5 rocznicę operacji Czempińskiego. Trudno uwierzyć w przypadek...
A dwaj pozostali?
– Nie mogę o tym mówić.
Przed akcją na Haiti o GROM wiedziało ledwie parę osób. Ale gdy pokazaliśmy siłę, to może z jednej strony kogoś odstraszyliśmy, a z drugiej kogoś sobie zjednaliśmy.
Przez takie operacje, jak „Most”, Haiti, Slawonia czy inne, których nie można jeszcze ujawnić, Polska umacnia swoją pozycję w świecie – staje się dla krajów zachodnich wiarygodnym sojusznikiem. A to niesie wymierne korzyści dla państwa.
– Gdy przewodniczący komisji spraw zagranicznych Sejmu Czesław Bielecki jechał do Waszyngtonu, by przekonywać amerykańskich parlamentarzystów do głosowania za przyjęciem Polski do NATO, ambasador Stanów Zjednoczonych w Warszawie poradził mu, by wziął z sobą film o historii i akcjach GROM.
– Bo to my jesteśmy pierwszą polską jednostką wojskową, która współdziałała bojowo z armią Stanów Zjednoczonych.
– Rzeczywiście oceny ekspertów zachodnich na temat GROM-u są entuzjastyczne. Na przykład Samuel Katz, autor wielu książek poświęconych służbom specjalnych, w sierpniowym numerze prestiżowego w branży pisma „Janes Intelligence Review” stawia GROM obok amerykańskiej Delty i brytyjskiej 22 SAS.
– Znam ten tekst. Oparty jest głównie na analizie naszej akcji w Haiti i Slawonii. To rzeczywiście były trudne zadania.
Na Haiti warunki były krańcowe – dość powiedzieć, że w ciągu miesiąca samobójstwo popełniło tam aż 8 amerykańskich żołnierzy. W Stanach wybuchła w związku z tym awantura. W efekcie także polski rzecznik praw obywatelskich zainteresował się warunkami służby żołnierzy GROM. Okazało się, że narzekali tylko na buty, które kompletnie nie sprawdzały się w warunkach tropików. Ale teraz sytuacja się poprawiła, bo zorganizowaliśmy sobie lepsze obuwie. Ale już poważniej: naszym zadaniem była tam ochrona najważniejszych osobistości międzynarodowych, przebywających na wyspę w celu prowadzenia negocjacji w ramach programu „Przywracanie demokracji”. Byli wśród nich sekretarz generalny ONZ Butros Ghali, minister obrony Stanów Zjednoczonych William Perry, wielu amerykańskich senatorów i najwyższych rangą wojskowych czy specjalny przedstawiciel ONZ Lakhdar Brahimi, za którego głowę haitańska opozycja postreżimowa wyznaczyła nagrodę 150 tys. dolarów. A tydzień wcześniej Haitańczyk zatrudniony do ochrony ambasady amerykańskiej zabił trzech jej pracowników dla 40 tys. dolarów. Do tego dochodziły interwencje, wynikłe z rozwoju sytuacji. I gdyby w paru takich sytuacjach puściły nam nerwy, to skończyłoby się małą Somalią. Antyterrorystów można więc wykorzystywać w sytuacjach typowo wojennych. Podczas konfliktu zbrojnego małe, doborowe grupy, mogą spustoszyć całe armie. Dowodem Czeczenia czy działalność Special Air Service i Special Boat Service podczas operacji „Pustynna Burza”. Tę ostatnią opisywał m.in. d-ca brytyjskich sił specjalnych gen. sir Peter de la Billiere w książce „Storm Command”.
W Slawonii GROM okazał się pierwszą jednostką sił międzynarodowych, która na terenie b. Jugosławii aresztowała zbrodniarza wojennego – był nim ścigany międzynarodowym listem gończym Slavko Dokmanović, zwany „rzeźnikiem z Vukovaru” i oskarżany o masakrę 260 Chorwatów w tym mieście. Wzięliśmy go bez strzelaniny, choć miał obstawę. Brytyjczycy przy podobnej próbie musieli użyć broni.
Kłopot tylko w tym, że w Slawonii byliśmy zbyt długo. Taka jednostka jak GROM powinna wykonać tylko zadanie i od razu wracać. Po roku na obcym terenie trzeba niemal odbudować grupę.
– Ano właśnie: co dzieje się z ludźmi, którzy – mówiąc brutalnie – są już za starzy na tak wyczerpującą służbę?
– Staramy się wykorzystywać naszych operatorów tak długo, jak się da. Ich dojrzałość i doświadczenie trudno czymkolwiek zastąpić. Mamy zresztą oficerów w wieku 45 lat, którzy utrzymują tak wysoką sprawność fizyczną, że żadni młodzi nie mają szans. To nie tylko kwestia stałego treningu, ale też na przykład odpowiedniej diety. Upraszczając: golonka albo służba.
Ci, którzy odchodzą z GROM, stają się często instruktorami w jednostkach wojskowych. Spotykają się też w ramach Fundacji GROM, grupującej b. żołnierzy jednostek specjalnych – w tym Cichociemnych, do których tradycji jednostka chce się odwoływać. W 1994 roku rozkazem ministra obrony GROM otrzymał imię „Cichociemnych – spadochroniarzy Armii Krajowej”. Cichociemnych uznajemy więc za kombatantów GROM-u (żyjącym w kraju przysługują z tego względu choćby takie same świadczenia lekarskie, jak naszym żołnierzom).
W jednostkach wojskowych jest duże zainteresowanie służbą w GROM. Wielu młodych oficerów i podoficerów woli służyć wśród sobie podobnych, nawet w skrajnie trudnych i wymagających warunkach, niż szkolić rekrutów często przecież sympatią do armii nie pałających.
Tyle że, jak we wszystkich formacjach tego rodzaju – wymagania są bardzo wysokie, więc nie wszyscy mogą im sprostać.
W GROM stosujemy system 4-osobowych zespołów, wymyślony przez twórcę SAS pułkownika Sterlinga. Każdy z członków takiej grupy jest specjalistą w dwóch dziedzinach (zawsze więc na wypadek strat jest rezerwa). Oczywiście równocześnie wszyscy mają wyszkolenie ogólne. W ten sposób grupa taka może działać w każdych warunkach. Dlatego podczas testów taką wagę przykładamy do umiejętności działania zespołowego w ekstremalnych warunkach. Operator – wbrew pozorom – nie może być indywidualistą. Musi myśleć nie o sobie, ale o swojej grupie. Musi umieć się poświęcić. Testujemy na przykład zachowanie się w sytuacji zagrożenia – bo choć ludzkim odruchem jest ratowanie samego siebie, to nasz człowiek musi zacząć od ratowania kolegów. Sprawdziło się to chociażby podczas ostatniej katastrofy naszego śmigłowca. System małych grup zapobiega też kłopotom z dyscypliną – bo jeśli ktoś ma problemy, to sami koledzy z grupy albo mu pomogą poprawić formę, albo musi odejść.
Zawsze przed siłą i sprawnością jest umysł i psychika. Na przykład nie mogą u nas służyć ludzie, którzy niczego się nie boją – bo ci są nienormalni. Ostatecznego sprawdzianu, jaki robimy kandydatom, nie przechodzą słabi fizycznie – oni odpadają już wcześniej. Na tym etapie eliminujemy słabszych psychicznie. Podczas trwającego przez tydzień marszobiegu w górach tracą 8-15 kilogramów.
Wejście do NATO będzie oznaczało dla Polski nie tylko korzystanie z parasola ochronnego i gwarancji bezpieczeństwa, ale też obowiązki udziału w operacjach bojowych paktu. Powstaje pytanie: czy można będzie do takich ryzykownych akcji używać żołnierzy służby zasadniczej, często po ledwie paromiesięcznej służbie i jeszcze krótszym szkoleniu? Czy nie lepiej tworzyć jednostki zawodowców? W polskich siłach zbrojnych dotąd tylko GROM jest w 100 procentach zawodową jednostką.
Bardzo ważny argument przemawiający za istnieniem takiej jednostki jest też taki: skoro wiadomo będzie, że w Polsce gotowa jest do akcji doborowa grupa antyterrorystyczna, to rośnie szansa, że terroryści wybiorą inne miejsce do swych akcji.



Rozmawiał Krzysztof Burnetko
Nowy temat Temat Zamknięty
Poprzedni temat

Saleta z Gołotą w maju

Następny temat

Gotujcie się do zawodów!!

WHEY premium