dobra, to chyba wracam. tęsknił ktoś?
przestałam prowadzić dziennik na bieżąco bo maj przytłoczył mnie pod względem obowiązków. poza tym, nie miałam natchnienia.
no nie było lekko. niestety, emocjonalne objadanie się parę razy wygrało, poza tym, nabrałam bardzo idiotycznego nawyku podjadania jedzenia moich współlokatórów. wiecie, tam łyżeczka dżemu, keczupu, plaster szynki...i o ile nad obżarstwem jeszcze jako tako panuje, tak nad tym podjadaniem totalnie. i nawet nie motywuje mnie bacik w osobie "trenera". alejuz biore się za siebie!
przede mną ostatni miesiąc bezowocnej współpracy. trochę z mojej winy, bo nie jestem do końca uczciwa, ale z drugiej strony, on kompletnie nie potrafi mnie zmotywować. ogranicza mnie i dusi. jest jak take zomo, które tylko zabrania. no i może teraz zgrywam jajo mądrzejsze od kury, ale mam wrażenie, że źle mnie zdiagnozował (sam przyznał, że nie jest w 100% pewien. musiałabym zrobić "kilka" dodatkowych badań żeby potwierdzić jego diagnozę, ale nie mam na to hajsu) tzn, pierwszą przyczyną moich zaburzeń jest stres. ale jego podejście stresuje mnie dodatkowo i błędne kolo się zamyka. tak więc od lipca będę dla siebie żaglem i sterem. na razie, w miarę możliwości będe się trzymala jego zaleceń
w sumie nie są takie glupie, makro mi nawet pasuje tylko musze ogarnąć podjadanie.
co do
treningów to tu też jest bez szału i srednio na jeża: otóż, totalnie straciłam siłę- podnoszę połowę mniej. w sumie ochotę do trenowania też. przez ostatnie 2 tygodnie wręcz się zmuszam żeby iść na ten trening. już nie trzymam się planu, bo mnie demotywuje notowanie coraz gorszych wyników. robię freestyle, ale od wtorku już to jakoś usystematyzuję. myśle o zakoszeniu planu Anchy, z tym, że z pewnymi modyfikacjami.
zamierzam też wrócić do kontrolowania wagi i obwodów, bo niebezpiecznie rosną i zbliżam się do punktu wyjścia.