Dwa pierwsze tygodnie sierpnia spędziłam na obozie jako wychowawca. Mogłabym spędzić tak całe życie: jedyny obowiązek to czytanie dzieciom na dobranoc i organizowanie im zabawy, wszelkie decyzje podejmuje i ponosi za nie odpowiedzialność kto inny (kierownik). Wszystko jest jasne i proste- wczesna pobudka, posiłki, czas na pracę i odpoczynek. Nie to co w domu, kiedy wszystko muszę sobie sama zorganizować i zaplanować.
Weźmy takie posiłki- śniadanie 8.00, obiad 13.00, kolacja 18.00. Pięć godzin przerwy między posiłkami, po trzech zaczyna burczeć w brzuchu, ale nie ma się czasu o tym myśleć. Wszystko podane pod nos, a śniadania i kolacje nawet w formie bufetu. Rano brzuch płaski jak stół.
Do tego mazurska przyroda dookoła, a aktywności też trochę, bo a to kąpiel w jeziorze, a to gra w siatę z dzieciakami, nie wspominając już o bieganiu po schodach między piętrami wiele, wiele razy na dzień.
No ale trzeba było wrócić do swojej chaotycznej i niepoukładanej rzeczywistości. Zbliża się początek roku szkolnego i mam w związku z tym w najbliższym czasie wiele formalności do załatwienia. A taki stresik w połączeniu z brakiem czasu zwykle kończy się fiaskiem na froncie żywieniowym. Przez najbliższe dwa tygodnie, jak nie dłużej, będę więc korzystała z usług cateringu dietetycznego. Opcja bez glutenu i laktozy, 2000 kcal. W menu są rzeczy raczej nie akceptowane przez Ladies (drugi dzień z rzędu chleb tostowy bez glutenu na śniadanie), ale też sporo fajnych rzeczy, których nie miałabym sobie czasu zrobić. Wczoraj paczka dojechała późno, a śniadania jak już zauważyłam są skromne (300 kcal, proszę Was!), więc dzień zaczął się źle. Do 15 chodziłam głodna, bo jak nie zjem z rana, to już nic nie pomoże. No a na kolację nagle odkryłam chyba z 200 gram kurczaka w formie szaszłyków. Dziś muszę sobie lepiej te posiłki przejrzeć i najwyżej pozamieniać.
Dziś do 300 kcal proponowanych w zestawie zjadłam dwa jajka, bo chcę mieć siłę do życia i treningów.
Zrobiłam sobie dziś zdjęcia i jestem trochę zniechęcona, bo wyglądam na nich dokładnie tak samo, jak nie gorzej, niż w marcu. Czyli zdjęcia zupełnie nie oddały tego, co podpowiada samopoczucie Nie wiem, czy to wynika z tego, że nie miałam wiele do zrzucania i nie ma spektakularnych efektów, czy może po prostu samo pisanie dziennika i gadanie o tym, że ćwiczę nie przynosi efektów, które sobie wyobrażam, a jak się dobrze przyjrzeć, to część czasu od marca się po prostu opierdzielałam. O hashi nawet nie wspominam, bo wydaje mi się, że może jednak nie jest tak ważnym czynnikiem, jak mi się zdawało.
Myślę sobie, żeby śladem moich domowych towarzyszek iść teraz w stronę jedzenia dużej ilości zdrowego jedzenia i ćwiczenia. Bo tak sobie myślę, że przez wakacje, nawet na tym obozie, tych 2000 kcal mogłam wcale nie jeść.
Wczoraj na rozgrzewkę zrobiłam sobie pierwszy trening domatorek, choć z obciążeniem zmniejszonym w niektórych ćwiczeniach nawet o połowę. Tak mi się szczerze mówiąc ciężko do niego zbierało, może gdybym jadła powiedzmy 2500 kcal to szło by to lepiej.
Boję się, że Was zanudziłam początkiem i nikt nie dotarł do końca, ale teraz pytanie: co sądzicie? np. 2200 w dni nietreningowe i 2500 w dni treningowe? O ile w ogóle będę w stanie dobić do takiej kaloryczności zdrowym jedzeniem, chyba głównie jajkami Z czego może wynikać to, że ciągle wyglądam tak samo? Cieszyć się tym czy smucić?
NA potwierdzenie wrzucam zestawienia z początku dziennika domatorek i z dziś.
To z siniakiem na dupsku z dziś.
Zmieniony przez - galazka w dniu 2016-08-17 10:42:04
Pierwszy dziennik http://www.sfd.pl/Gałązka_redukcja,_hashimoto-t1110660.html
Trening domatorki http://www.sfd.pl/[BLOG]_Gałązki__Domatorki_się_siłują-t1116283.html