Hej,
Od pewnego czasu zastanawiam sie ile moge jesc aby nie przytyc. Mam 167 wzrostu, waga okolo 54-55 kg, tryb zycia siedzacy, ale uprawiam sport. Zazwyczaj biegam od 1 do 3 razy w tygodniu po okolo 5-12 km, czasami tez basen (plywam okolo 1,5 km w 40 min.), jezdze duzo na rowerze od mniejszych dystansow do pracy (2 km) do weekendowych wypadow po 30-40 km. Do tego cwicze dolne partie ciala na kocyku
(okolo 45 min-sesja okolo 2 razy w tyg) a takze chodze na spacery.
Aktywnosc zwiekszylam w ciagu ostatniego roku kiedy tez schudlam jakies 10 kg na diecie niskokalorycznej. Wczesniej wazylam okolo 65 kg i jadlam co chcialam, ile chcialam i kiedy chcialam. Mialam do tego porzadny apetyt. Potrafilam zjesc np. paczke frytek z sosem ze smietany, nutelle wyjadalam ze sloika lyzka, trzy piwa w dzien powszedni nie byly niczym niecodziennym, moglam tez zjesc pol sloika smalcu, paczke orzechow, bita smietane w wielkich ilosciach - po prostu zero ograniczen. Czasami az mi bylo wstyd, bo jadlam wiecej od meza np. na kolacje, a do tego wiecej przekasek! Do tego niewielka aktywnosc fizyczna (troche roweru). Ciagnelo sie to latami i przez te lata nieco tylam, ale generalnie waga trzymala mi sie jakos i absolutnie nie nalezalam do osob "puszystych" w oczach innych. Wszystko szlo mi w biodra i uda, ale caly czas mialam "rozsadny rozmiar" (tzn. 38, czasem 40 w spodniach, 36 w gornych partiach).
Od poczatku tego roku postanowilam jednak schudnac, aby wygladac szczuplej. Od maja trzymam te 54 kg jednak w moim zyciu zaszla radykalna zmiana. Nie dotykam moich wczesniejszych przysmakow takich jak smalec czy frytki, licze obsesyjnie kalorie i probuje nie przekraczac 2000 kcal dziennie. No i cwicze. Ciagle jednak stopa mi sie obsuwa i zjadam wiecej! Niemal codziennie. Jem teraz tylko zdrowe rzeczy, troche gorzkiej czekolady i owoce zamiast slodyczy, mnostwo blonnika, warzywa i inne takie. Czesto nie moge jednak sie opanowac i zjadam wiecej nie moge jogurtu naturalnego, orzechow, mleka, czasami tej nieszczesnej czekolady 85%, ryzu brazowego na mleku sojowym i innych takich. Do tego co jakies 2 tyg. jest "okazja", tzn. idziemy do restauracji albo znajomych i w taki dzien pochlaniam moze z 3500 kcal, bo nie moge sie opanowac w ciagu dnia i nie jesc do wieczora (co ciekawe "orgie" jogurtowo-orzechowe nastepuja czesto przed wyjsciem do znajomych, czyli oba "zle uczynki" wystepuja w ten sam dzien!) Po niektorych "orgiach" staralam sie ograniczyc jedzenie w kolejnych dniach, po innych jadlam tak aby nie utyc (czyli te okolo 2000 kcal). Nie tyke jednak jakos.
Moj maz jest zmeczony ciaglym liczeniem kalorii, wazeniem, nerwami itd. Wedlug niego moge sobie pozwolic na wiecej bez konsekwencji dla tycia. Ja nie wiem jednak czy powinnam troche sie wyluzowac i jesc nieco wiecej, czy nadal liczyc jak opetana??? Czy brak tycia jest spowodowany wlasciwym jednak bilansen kalorycznym na dluzsza mete czy moze dobrym metabolizmem (na co moze wskazywala by moha waga sprzed diety - nie taka az wielka w porownaniu z tym, ile jadlam)?
Dziekuje za wszelkie komentarze.
Od pewnego czasu zastanawiam sie ile moge jesc aby nie przytyc. Mam 167 wzrostu, waga okolo 54-55 kg, tryb zycia siedzacy, ale uprawiam sport. Zazwyczaj biegam od 1 do 3 razy w tygodniu po okolo 5-12 km, czasami tez basen (plywam okolo 1,5 km w 40 min.), jezdze duzo na rowerze od mniejszych dystansow do pracy (2 km) do weekendowych wypadow po 30-40 km. Do tego cwicze dolne partie ciala na kocyku

Aktywnosc zwiekszylam w ciagu ostatniego roku kiedy tez schudlam jakies 10 kg na diecie niskokalorycznej. Wczesniej wazylam okolo 65 kg i jadlam co chcialam, ile chcialam i kiedy chcialam. Mialam do tego porzadny apetyt. Potrafilam zjesc np. paczke frytek z sosem ze smietany, nutelle wyjadalam ze sloika lyzka, trzy piwa w dzien powszedni nie byly niczym niecodziennym, moglam tez zjesc pol sloika smalcu, paczke orzechow, bita smietane w wielkich ilosciach - po prostu zero ograniczen. Czasami az mi bylo wstyd, bo jadlam wiecej od meza np. na kolacje, a do tego wiecej przekasek! Do tego niewielka aktywnosc fizyczna (troche roweru). Ciagnelo sie to latami i przez te lata nieco tylam, ale generalnie waga trzymala mi sie jakos i absolutnie nie nalezalam do osob "puszystych" w oczach innych. Wszystko szlo mi w biodra i uda, ale caly czas mialam "rozsadny rozmiar" (tzn. 38, czasem 40 w spodniach, 36 w gornych partiach).
Od poczatku tego roku postanowilam jednak schudnac, aby wygladac szczuplej. Od maja trzymam te 54 kg jednak w moim zyciu zaszla radykalna zmiana. Nie dotykam moich wczesniejszych przysmakow takich jak smalec czy frytki, licze obsesyjnie kalorie i probuje nie przekraczac 2000 kcal dziennie. No i cwicze. Ciagle jednak stopa mi sie obsuwa i zjadam wiecej! Niemal codziennie. Jem teraz tylko zdrowe rzeczy, troche gorzkiej czekolady i owoce zamiast slodyczy, mnostwo blonnika, warzywa i inne takie. Czesto nie moge jednak sie opanowac i zjadam wiecej nie moge jogurtu naturalnego, orzechow, mleka, czasami tej nieszczesnej czekolady 85%, ryzu brazowego na mleku sojowym i innych takich. Do tego co jakies 2 tyg. jest "okazja", tzn. idziemy do restauracji albo znajomych i w taki dzien pochlaniam moze z 3500 kcal, bo nie moge sie opanowac w ciagu dnia i nie jesc do wieczora (co ciekawe "orgie" jogurtowo-orzechowe nastepuja czesto przed wyjsciem do znajomych, czyli oba "zle uczynki" wystepuja w ten sam dzien!) Po niektorych "orgiach" staralam sie ograniczyc jedzenie w kolejnych dniach, po innych jadlam tak aby nie utyc (czyli te okolo 2000 kcal). Nie tyke jednak jakos.
Moj maz jest zmeczony ciaglym liczeniem kalorii, wazeniem, nerwami itd. Wedlug niego moge sobie pozwolic na wiecej bez konsekwencji dla tycia. Ja nie wiem jednak czy powinnam troche sie wyluzowac i jesc nieco wiecej, czy nadal liczyc jak opetana??? Czy brak tycia jest spowodowany wlasciwym jednak bilansen kalorycznym na dluzsza mete czy moze dobrym metabolizmem (na co moze wskazywala by moha waga sprzed diety - nie taka az wielka w porownaniu z tym, ile jadlam)?
Dziekuje za wszelkie komentarze.