Chyba chciałam zacząć za bardzo z grubej rury. Znaczy, treningi, apka, ważyć, mierzyć, dziennik, kcal i makro. No nie, za dużo tego było: bo potem tu nie pisałam, miałam coraz większe poczucie winy i było mi coraz bardziej głupio, więc odkładałam to jeszcze bardziej ("wstawię następny trening", "wstawię, jak będzie jakiś progres", "miałam wstawić, ale po co, skoro nic się nie zmienia") i w końcu nie pisałam nic i byłam bliska udawać, że nigdy mnie tu nie było i ja w ogóle nie istnieję, i tylko ćwiczyć sobie po cichutku w samotności.
No a potem był urlop, trochę się zresetowałam i od jakiegoś czasu powoli utwierdzam się w przekonaniu, że chciałabym dać sobie jeszcze jedną szansę, ale taką, wiecie, powoli, bez spiny, krok po kroku, żeby najważniejsze było "ćwiczyć", a cała reszta występowała w ramach ewentualnego dodatku, którego niespełnienie nie będzie skutkowało wyrzutami sumienia. Ostatecznie z rurką też tak zaczynałam: najpierw 1 na tydzień, potem dwa, potem jeszcze stretching na sali, i potem jeszcze w domu, potem zachciało się siłowego treningu... I jest fajnie. A gdybym postanowiła zacząć od razu od 3h na sali, kolejnych godzin w domu itd., to pewnie rzuciłabym to w cholerę w drugim tygodniu. Rozumiem, że u niektórych pewnie to działa, ale ja chyba potrzebuję bardziej stopniowego wprowadzania "obowiązków", choćby to miało być tylko liczenie kcal i prowadzenie DT.
Tylko się zastanawiam, czy tak można. Czy te dzienniki tutaj muszą być od samego początku super regularnie prowadzone?
W każdym razie chciałabym jeszcze zamknąć temat wyzwania na tyle, na ile się da po takiej przerwie.
Zrobiłam je z nadmiarem (miało być 8 tygodni po 2 treningi, ja zrobiłam trochę ponad 20).
Wymiary, waga - mniej więcej bez zmian, tyłek jakby minimalnie fajniejszy, jakieś zalążki mięśni brzucha, ale spod warstwy tłuszczu niewiele widać, trochę bardziej zarysowane czwórki, ech.
W obciążeniach trochę utknęłam. Tzn. bez większego problemu mogłam dołożyć do bułgarów, wykroków (robiłam z 11,7 kg na sztangielce, i myślę, że mogłabym więcej), ale na dole mi nie zależało, więc nie cieszy.
HT doszło do 42 kg, męczyło.
Ale cała ważna dla mnie reszta pozostała w zasadzie bez zmian w stosunku do tego, kiedy pisałam ostatni raz:
- wyciskanie sztangielek leżąc - 9,2 kg (i 3 x 12, ale bez szans na większy ciężar)
- wyciskanie szt. stojąc - 6,7 kg (i z tym 3x12, a jak raz spróbowałam z 9,2 kg to 6, 5, 5, mocno rozchwiane, ledwo zrobione)
- wiosłowanie sztangą podchwytem - 32 kg,
- martwy ciąg - 32 kg (tu niby bym podniosła coś więcej, ale przy ostatniej serii trudno mi już było pilnować pleców, więc zostało).
No i to chyba tyle z ważniejszych rzeczy do przedstawienia w liczbach.
Z rzeczy bardziej odczuwalnych: no lepiej mi na rurce, lepiej. Łatwiej z handspringami, chociaż nadal daleko do ideału, ale dla mnie najważniejsze, że coś drgnęło. Niektóre przejścia, których 3-4 miesiące temu bym absolutnie nie zrobiła, okazały się wykonalne (ale wiele innych nadal poza zasięgiem). O wiele, wiele łatwiej mi na rozgrzewce, zwłaszcza przy ćwiczeniach na brzuch albo pompkach i ich wariacjach. Tak że - powoli, ale działa.
Rzecz, która zaskoczyła mnie najbardziej: spodobały mi się ćwiczenia z obciążeniem. Byłam przekonana, że będę ich nienawidzić (no, okej, naprawdę nienawidzę swingu i HT, ale to tylko dwa i dość specyficzne, a takie bardziej zwykłe podnoszenie sztangi czy sztangielek jest super!).
No i tak: wg tego planu ćwiczyłam do 2. połowy czerwca. W lipcu nie robiłam jeszcze nic (tzn. nic siłowego, z braku laku i żeby się poruszać, robiłam jakieś beztroskie cardio i inne wygibasy), coś tam sobie ułożyłam, biorąc pod uwagę wskazówki instruktorki i zaczynam, ale w tym poście na razie chciałam ogarnąć wyzwanie, żeby nie zostało takie porzucone i żeby mieć, ee... względny porządek w temacie. I tak w końcu wyszła ściana tekstu.
To jeszcze na koniec: dziękuję za wszystkie rady i wsparcie; i przykro mi, że tak nawiałam w połowie.