24 września 1988 roku Ben Johnson w rekordowym czasie 9,79 sekundy wstrzelił się wysoko w gwiazdozbiór największych postaci światowego sportu, by 62 godziny później mknąć jeszcze szybciej w przeciwnym kierunku. Dziś mija dokładnie 25 lat od "najbrudniejszego wyścigu w historii", jak określono finał biegu na 100 m igrzysk w Seulu
To były moje pierwsze igrzyska olimpijskie. Relacjonowałem je dla radia. Miałem długie wejście, chyba ze cztery minuty. Walka "Benka" z Carlem Lewisem elektryzowała cały świat. Przed startem dostaliśmy mnóstwo informacji, które mogłem wykorzystać w czasie relacji. Pamiętam, że cieszyłem się z tego, jak mi poszło, a w radiu puszczali to później wielokrotnie. Cóż… Za chwilę wszystko trzeba było wyrzucić do kosza - tak wydarzenia sprzed 25 lat opisuje dziennikarz Marek Rudziński, do niedawna komentator Eurosportu, a obecnie TVP Sport.
Wpadka Johnsona nie równała się z żadnym innym wcześniejszym dopingowym skandalem. Na zawsze zmieniła postrzeganie wielkich wyników sportowych. Tajemnica poliszynela wreszcie przestała być tajemnicą. Wreszcie nigdy przedtem nie złapano na gorącym uczynku złotego medalisty igrzysk. Swoje zrobiła też sama atmosfera rywalizacji Johnsona z Lewisem, przypominająca rozmiarami swojej medialnej histerii największe starcia Muhammada Alego w wadze ciężkiej.
- Nikt z nas nie wyobrażał sobie nawet, że przez następne 24 godziny nie zobaczymy łóżek, kiedy 27 września stawał się jednym najbardziej dramatycznych dni w historii sportu i jednym z najohydniejszych w historii igrzysk olimpijskich - wspomina Mike Collett reporter Ruetersa, również będący w tamtym czasie na miejscu.
Geneza tej wielkiej afery nie odbiega jednak niczym specjalnym od innych. Jest człowiek (trener, lekarz, prezes, etc.), jest utalentowany sportowiec, jest punkt kulminacyjny, jest dyscyplina, w której musisz stosować doping, jeśli chcesz być najlepszy. W innym wypadku marnujesz cały swój czas i poświęcenie. Z góry wiadomo, że stoisz na przegranej pozycji. Przynajmniej tak w przeważającej większości przypadków tłumaczą się skruszeni, czy to kolarze, czy lekkoatleci. Jak w klasycznym już dialogu z "Wielkiego Szu". "Graliśmy uczciwie - ja oszukiwałem, ty oszukiwałeś - wygrał lepszy".
Johnson miał 19 lat, kiedy trener Charles Merrick Francis, pierwszy raz poruszył temat spróbowania zabronionych wspomagaczy. Francis nie widział innej drogi. W 1972 roku, z życiówką 10,1 s (nieoficjalnie piąty wtedy czas na świecie), pojechał na igrzyska do Monachium i odpadł w drugiej rundzie eliminacji. Dla 24-letniego sprintera był to właśnie ten punkt kulminacyjny. Francis eksperymentował od tego momentu z dopingiem, ale karierę skończył przedwcześnie z powodu kontuzji. Cztery lata później pracował już jako początkujący szkoleniowiec w Scarborough Optimist Club. Tam poznał 14-letniego emigranta z Jamajki - z powodu różnic kulturowych zamkniętego w sobie jąkałę - Bena Johnsona. Francis mówił, że "nie pozwoli, aby jego biegacze startowali z metrową stratą" w stosunku do innych zawodników. W czasie późniejszego śledztwa kanadyjskich władz uparcie trzymał się tej linii obrony.
- Charlie w kilku rozmowach przekonywał, że oszukujesz, jeśli jesteś jedynym, który tak robi. To znaczy, że jeśli zaczniesz robić to, co inni od dawna robią, to nie oszukujesz. Trochę mi zajęło, żeby skorzystać z tej rady. Poszedłem do domu i nie podzieliłem się tym z mamą - Johnson wspominał po latach w jednym z wywiadów. Podkreślał, że był niedojrzałym, niepewnym i wrażliwym dzieckiem, a Francis odgrywał rolę niemal ojcowską. Pomagał na każdym kroku radzić sobie z wyobcowaniem wyszydzanego w szkole emigranta.
- Powiedziałem w duchu: "po co masz być czysty, skoro wszyscy dookoła ściemniają? To niesprawiedliwe". Przez około trzy tygodnie gryzłem się z tą myślą, ale w końcu powiedziałem "Charlie, OK, zróbmy to". Wiedziałem od samego początku, że mam talent do biegania.
W ciągu dwóch lat poprzedzających igrzyska w Seulu, Johnsona sprawdzano 19-krotnie. Wszystkie próbki dały wynik negatywny. Rok przed decydującą imprezą Kanadyjczyk wywalczył mistrzostwo świata w Rzymie, ustanawiając rekord globu wynikiem 9,83 i bijąc gwiazdę sprintu Carla Lewisa. Pojawiły się nagrody, sława i czeki. Zanim jednak do tego doszło, do roku 85., Lewis ośmiokrotnie dystansował w różnych imprezach wschodzącego gwiazdora. Mistrzostwa w Rzymie zapoczątkowały zaciętą rywalizację tej dwójki na bieżni jak i w mediach. Trwa ona zresztą do dziś.
- Wielu ludzi pojawia się znikąd. Nie sądzę, by robili to bez dopingu. Mamy na tej imprezie złotych medalistów, którzy są na dopingu. Ten wyścig będzie wspominany przez lata nie tylko z jednego powodu - złościł się Lewis. Tymczasem Johnson odpowiadał, że "jeśli ktoś go w przyszłości pokona, to nie zamierza umniejszać czyichś osiągnięć". W takiej atmosferze obaj sprinterzy dokładnie 25 lat temu stanęli na starcie finałowego biegu w Seulu. Johnson zdobył złoto, ustanawiając rekord 9,79 s i przecinając metę z niespotykaną dotąd przewagą nad rywalami. Mówił później, że wynik i tak byłby jeszcze lepszy, gdyby nie wystawił ręki w geście triumfu na ostatnich metrach.
Świat równie błyskawicznie wpadł w zachwyt, by za 72 godziny z proporcjonalną siłą wymierzać sprawiedliwość.
Informacja o pozytywnym wyniku testu wyszła na jaw tuż przed północną 27 września. Prasowe tytuły brzmiały bezlitośnie. "Złapany!" - grzmiał "Sports Illustrated". "Wstyd", "Winny", "Dlaczego, Ben?" - atakowały inne czołówki gazet. - Na pierwszych stronach zamiast zdjęć z igrzysk, oglądaliśmy Ferrari Testarossę Johnsona z tablicą rejestracyjną z numerem 9,83 - mówi Gary Hershorn, fotoreporter agencji Reuters.
- Jak już wiedziałem, że mnie złapali, zadzwoniłem do mamy. Powiedziałem: "Nie martw się, mamo, nikt nie umarł. To będzie długa podróż, ale przetrwam ją" - opowiadał. Ale rzeczywistość okazał się zupełnie inna. Skompromitowany sprinter przyznał, że "ta podróż prowadziła do piekła". - Było o wiele ciężej niż się spodziewałem. Nie życzę żadnemu innemu człowiekowi tego, co sam musiałem przejść.
Johnson nie zaprzeczał, ale przekonywał, że został wrobiony przez Amerykanów. Twierdził, że stanozololu nie używał, a ilość, jaką stwierdzono w jego organizmie mogła zabić. Z kolei zastrzyki, według własnej relacji, miał odstawić sześć tygodni przed igrzyskami, nie chcąc ryzykować wpadki.
- Amerykanie nie pozwolą sobie na bycie drugim. Taką mają mentalność. Ja przecież pobiłem trzykrotnie Carla w drodze na igrzyska. Więc skazili mój napój ilością wystarczającą do zabicia krowy. Miałem niefart być przyłapanym? Miałem szczęście, że w ogóle wyjechałem z Seulu żywy - mówił w "Daily Mail".
Nikt jednak nie przywiązywał specjalnej uwagi do tych sensacyjnych rewelacji. W wersję "amerykańskiego spisku" wierzył mocno ojciec Johnsona, który umarł na zawał trzy lata po aferze. Wiele miała wyjaśnić wydana kilka lat temu autobiografia sprintera. Jej główny bohater zapowiadał wstrząs w świecie sportu, ale na szumnych zapowiedziach się skończyło.
Johnson próbował wrócić. W 1992 roku nie wszedł do finału na 100 m w czasie igrzysk w Barcelonie. Rok później został dożywotnio zdyskwalifikowany za kolejną wpadkę, tym razem w Grenoble. Apelacja wykazała proceduralne nieprawidłowości IAAF (Międzynarodowa Federacja Lekkoatletyczna), co umożliwiło mu biegi w Kanadzie, ale każdy, kto wystartowałby z nim na bieżni mógłby liczyć na reperkusje ze strony federacji. Co ciekawe, Johnson miał jeszcze jeden pozytywny wynik testu, choć ten zorganizował sam, by… udowodnić swoją czystość. Wielkiego odrodzenia więc nie było. Świat przyglądał się tylko z uśmiechem politowania coraz to nowszym i coraz dziwniejszym pomysłom, jakie 51-letni dziś Johnson potrafił realizować.
Wychodząc z depresji uwierzył, że jest kolejnym wcieleniem jednego z faraonów, a Carl Lewis reinkarnacją największego wroga sprzed tysięcy lat. Przez jakiś czas pracował jako osobisty trener trzeciego syna Muammara Kaddafiego, Al-Saadiego, za co został kolejny raz skrytykowany w światowych mediach. Przyjęcie oferty obcowania z libijskim reżimem wyjaśniał pokrętną teorią. Kaddafi, jako wyrzutek politycznego świata, chciał pokazać Ameryce środkowy palec, więc go wynajął. Prawda jest jednak taka, że łatwiej było Kaddafiemu skusić do współpracy skompromitowanego sportowca, który potrzebował pracy i pieniędzy. Kontrowersyjni ludzie przyciągają siebie nawzajem. Z tego powodu w 1997 roku Johnson działał wspólnie także z Diego Maradoną. W Japonii, która słynnie z różnych dziwnych programów telewizyjnych, Johnson ścigał się z żółwiami, a oprócz tego dał się m.in. zahipnotyzować. Najnowszym pomysłem jest współpraca z organizacją walczącą z dopingiem o nazwie "Wybierz właściwy tor".
Przez wszystkie te długie lata Johnson nigdy nie krytykował Charliego Francisa ani nie miał pretensji za to, że ten namówił go do stosowania dopingu, co nieodwracalnie zmieniło sprinterowi życie. Łączyła ich szczególna, prawie ojcowska więź. Gdy 12 maja 2010 roku Francis zmarł na chłoniaka, jego podopieczny w drugim rzędzie wycierał łzy podczas ceremonii pogrzebowej. Po aferze seulskiej skompromitowany szkoleniowiec napisał dwie książki, w tym jedną dotyczącą treningów sprinterskich. Choć uznawany za świetnego fachowca w kwestii samej techniki, nigdy nie oczyścił swojej reputacji dopingowicza, co doprowadziło do usunięcia jego osoby ze sztabu trenerskiego Marion Jones i Tima Montgomerego w 2003 roku. Dwójka amerykańskich sportowców także wpadła później na dopingu, ale nazwisko Francisa według sądu nie było zamieszane w ten skandal.
Bena Johnsona długo uznawano za tego najbardziej wstrętnego, bo był pierwszym z wielkich na liście koksowej hańby i specjalnie się z tym nie krył. Historie takie jak ta nie są wystarczającym straszakiem dla potencjalnych następców. Sportowcy mają dostęp do coraz to nowszych środków wspomagających, na które nie przygotowano dotąd testów. Coraz częściej mówi się przecież o dopingu genetycznym. Pokusa sławy, wygrywania, zdobycia wielkich pieniędzy jest silniejsza. Lance Armstrong przez lata usilnie przekonywał o swojej czystości, by w ubiegłym roku strącić Johnsona z pierwszego miejsca w osobliwym rankingu spektakularnych koksiarzy. Przypadek ten śledczy określili mianem najbardziej wyrafinowanego i sprofesjonalizowanego programu dopingowego w historii sportu. Ale sprawa amerykańskiego kolarza nie zdążyła ucichnąć na dobre, gdy tuż przed lekkoatletycznymi mistrzostwami świata w Moskwie wpadł inny sprinter z USA - Tyson Gay. Niemal w tym samym czasie złapano piątkę Jamajczyków, z Asafą Powellem i wielokrotną medalistką olimpijską Sherone Simpson na czele. A końca tej listy, niestety, nie widać…
Czwartym zawodnikiem "najbrudniejszego wyścigu w historii" sprzed 25 lat był Calvin Smith. Dziś tylko Amerykanin jest wśród pierwszych pięciu finalistów na mecie, którego nie dotknęły żadne oskarżenia o stosowanie koksu. Smith całą karierę walczył o złoto na dystansie 100 m w imprezie rangi globalnej. Nigdy mu się to jednak nie udało. W 2003 roku wyszło na jaw, że trzy próbki pobrane od Lewisa przed igrzyskami w 1988 dały wynik pozytywny. Według obowiązujących już wtedy zasad, sprinter nie powinien móc wystartować w Seulu, ale Amerykański Komitet Olimpijski przychylnie przyjął tłumaczenie o nieumyślnym przyjęciu zabronionej substancji w ziołowym suplemencie. Po finale test antydopingowy oblał także srebrny medalista Brytyjczyk Linford Christie. W jego przypadku na MKOl zadziałało alibi w postaci wcześniejszego spożycia herbaty z żeń-szenia.
- To ja powinienem wrócić ze złotem - mówi o "brudnym wyścigu" Smith, dwukrotny mistrz świata na 200 m z 1983 i 1987 roku. - Przez ostatnie pięć czy dziesięć lat kariery, wiedziałem, że pozbawiono mnie szansy pokazania, że jestem najlepszym czystym sprinterem. Wiedziałem, że rywalizuję z koksiarzami
moderator sprinterek