Nie znam się na tym i mogę się mylić, ale z tego co pamiętam jeszcze ze szkoły, to poziom testosteronu we krwi jest mniej więcej stały w krótkim okresie czasu. To znaczy zmienia się oczywiście w czasie, ale nie w przeciągu paru godzin. Raczej zmienia się z wiekiem. Chyba, że jest podawany z zewnętrznych źródeł, co oczywiste. Dlatego ewentualnej zależności między seksem a treningiem/walką upatrywałbym nie w poziomie testosteronu tylko w poziomie nierozładowanego napięcia nerwowego. Wyjaśnię o co mi chodzi...
Najczęściej jest tak, że nabuzowany i agresywny zawodnik ma pewną przewagę inicjatywy nad spokojnym, czy wręcz ospałym zawodnikiem (nie jest to reguła, ale pewna tendencja). Wiąże się to z tym, że napięcie nerwowe wywołuje stan czujności, gotowości i skupienia, a w skrajnych (podkreślam
skrajnych) przypadkach potrafi skracać reakcję i zwiększać tolerancję na ból. To oznacza, że zawodnik powinien wywołać u siebie pewien kontrolowany poziom napięcia, które może być rozładowane na przykład w formie agresji ukierunkowanej na przeciwnika. Im większe napięcie, tym większy potencjał wywołania u siebie samego agresywnej postawy potrzebnej w walce. Dlatego rozładowywanie tego napięcia na coś innego niż wywołanie potrzebnej w walce agresji (np. właśnie na seks) jest czymś w rodzaju utraty potencjału z którego możemy tę agresję zbudować. Może nam "nie starczyć" napięcia do tego, żeby wywołać odpowiedni poziom agresji. To powiedziawszy należy podkreślić, że nie jest tak, że im większy poziom agresji tym lepiej (i tym samym im więsze napięcie nerwowe tym lepiej). Niepochamowana agresja ma tendencję do bycia przeciwskuteczną. Należy wywołać
odpowiedni poziom agresji. Pytanie więc brzmi - co to znaczy 'odpowiedni' i ile napięcia nam trzeba, żeby ten poziom agresji wywołać? Może się zdarzyć, że wcale nie potrzebujemy tak dużo. Jak już odpowiemy sobie na to pytanie to możemy śmiało pozbyć się pozostałego, już niepotrzebnego poziomu napięcia w bardziej przyjemny sposób
.