...
Zwycięstwo albo kara - wybór należy do was
Data: 10.04.06 11:02, Autor: Agnieszka Kiołbasa, Źródło: własne
Popularność, uwielbienie, wielkie pieniądze. Mówiąc o zawodzie piłkarza mamy na myśli same pozytywy. Ktoś by powiedział: Życie jak w Madrycie. Okazuje się, że nie do końca.
O tym, że z piłką nożną wiążą się nie tylko przyjemności, przekonali się zawodnicy mediolańskiego Interu, którzy zostali zaatakowani przez własnych kibiców. Właśnie...Czy człowieka, który dopuścił się czegoś takiego można nazwać kibicem? Nawet określenie pseudofan jest zbyt łagodne i nie oddaje do końca podłości tych ludzi. Futbol jest nieprzewidywalną dyscypliną sportu. Przegrać można z każdym, w najmniej nieoczekiwanym momencie. Tak było w przypadku Interu. Piłkarze z Półwyspu Apenińskiego w ćwierćfinale Ligi Mistrzów musieli uznać wyższość niedocenianego Villarrealu. Można odnieść wrażenie, że co niektórzy piłkarze teamu Massimo Morattiego przeszli obok meczu i właśnie tego nie potrafią im wybaczyć „fani”, ale czy to powód, by stosować wobec nich przemoc?
Powracającym z wyjazdowych spotkań zawodnikom zazwyczaj towarzyszą wierni kibice. Część z nich czeka na drużynę na lotnisku, by pogratulować jej zwycięstwa, a w miarę potrzeby udzielić wsparcia. Inter w noc z soboty na niedzielę nie mógł liczyć ani na jedno ani na drugie. W piątkowe popołudnie najbardziej zagorzali Ultras nerazzurrich postanowili więcej nie wspierać swoich piłkarzy w meczach rozgrywanych poza Mediolanem. - Nie będziemy przemierzać kilometrów dla kogoś, kto na to nie zasługuje - argumentowali swoja decyzję. Nikt się jednak nie spodziewał, że rozgoryczeni fani posuną się jeszcze dalej.
Mecz przeciwko Ascoli miał być dla Mediolańczyków okazją do rehabilitacji za wspomnianą wpadkę w Hiszpanii. Zwycięstwem nad beniaminkiem Zanetti i spółka mieli po części odkupić swoje winy. Inter rzeczywiście wygrał to spotkanie. Skromnie, bo skromnie, ale to zawsze zwycięstwo. Do Mediolanu piłkarze wracali w miarę zadowoleni, ale ich nastroje zmieniły się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Na lotnisku od dobrych kilku godzin czekali na nich fani, ale wcale nie po to, by im pogratulować. Oni od początku zamierzali wylądować swoją frustrację na swoich ulubieńcach, a raczej dawnych ulubieńcach, bo kogoś, kogo darzy się sympatią, nie traktuje się petardami. W momencie ataku większość zawodników zaczęła uciekać, by nie dostać się w ręce grupy pięćdziesięciu rozzłoszczonych wyrostków, w których głowach gnieździła się tylko jedna myśl: odegrać się. Pseudokibicom próbowała się przeciwstawić tylko trójka graczy Nerazzurrich: Javier i Cristiano Zanetti oraz Obafemi Martins. Piłkarze najwyraźniej liczyli, że uda im się udobruchać wściekły tłum. Przeliczyli się. Rozgoryczenie fanów sięgnęło zenitu, o czym najlepiej przekonał się Cristiano Zanetti, który otrzymał kilka ciosów w głowę.
Kiedy cała sytuacja ujrzała światło dzienne, wielu nie mogło uwierzyć w całe zajście. To nie do pomyślenia, by kibice, którzy powinni być z drużyną na dobre i złe, w trudnych momentach siłą wyładowywali swoją frustrację na zawodnikach. Na kilka godzin po całym zajściu prezydent klubu Giacinto Facchetti w oficjalnym oświadczeniu, jasno dał do zrozumienia, że jego zespół nie będzie tolerował przemocy. Tylko co można zrobić, by na przyszłość zapobiec tego typu wydarzeniom? To nie pierwsze ekscesy z udziałem kibiców Interu. Kilka lat temu, w czasach gdy drużyna rozgrywała katastrofalny sezon (pamiętna klęska 0:6 z Milanem i 1:6 z Parmą), kibice uraczyli swoich piłkarzy koktajlem Mołotowa. Mogło dojść do tragedii, ale skończyło się na strachu. W zeszłym roku tifosi z Mediolanu zbojkotowali spotkanie ćwierćfinałowe Ligi Mistrzów, rzucając na murawę stadionu race świetne. Jedna z nich trafiła w bark goalkeepera Milanu - Nelsona Didy. Przypadków nagannego zachowania fanów jedenastki z San Siro jest wiele. Kar, które zastosowano, by wyeliminować tego typu zajścia z piłkarskich boisk, nie można uznać za łagodne, bo pięcioletni zakaz wstępu na obiekty sportowe dla osób, które podczas spotkania Messiny z Interem skandowały pod adresem reprezentanta Wybrzeża Kości Słoniowej Zoro Kpolo rasistowskie hasła, na pewno nie jest pobłażliwym wyrokiem. Jednak jak widać nawet tak surowe sankcje nie przynoszą spodziewanych rezultatów.
Wojna ze stadionową przemocą, która coraz częściej przenosi się poza obiekty piłkarskie, przypomina przysłowiową walkę z wiatrakami. Pytanie brzmi, jakie kroki należałoby podjąć, by sytuacja z lotniska w Mediolanie więcej się nie powtórzyła? Zamknąć stadiony? Dać możliwość śledzenia piłkarskich spektakli tylko wybrańcom? Trudno jednoznacznie wskazać właściwe rozwiązanie. O ile takowe w ogóle istnieje. Najbardziej w tej całej sytuacji boli fakt, iż futbol przestaje być sportem ludzi z pasją. Coraz więcej osób odwiedzających stadiony, to ludzie bez konkretnych planów na przyszłość. Mecz piłkarski jest dla nich próbą wypełnienia wolnego czasu, którego mają aż zanadto, a agresja jedynym sposobem wyładowania frustracji z powodu własnych niepowodzeń życiowych. Co z tego, że z kilkudziesięciotysięcznej widowni zaledwie kilkaset osób zachowuje się niezgodnie z obowiązującymi normami, skoro to ich ekscesy są najbardziej pamiętane i przyklejają etykietkę klubowi?
Jeszcze kilka lat temu kibic był kojarzony z sympatykiem, który jest z ukochaną drużyną na dobre i na złe. Z czasem stereotyp fana zmienił się o 180 stopni. Agresywny człowiek, który terroryzuje otoczenie - większość ankietowanych właśnie w ten sposób scharakteryzuje kibica. Krzywdzące? Na pewno, ale dopóki przemoc nie zostanie wyeliminowana z obiektów sportowych, dopóty kibice i pseudokibice będą wrzucani do jednego worka.
Teraz zuchwalstwo chuliganów zaszło jeszcze dalej. Jak widać obecnie walczy się nie tylko z kibicami wrogich zespołów, ale i z własnymi piłkarzami. Fani najwyraźniej zbyt dosłownie traktują boiskowe slogany: -Wygrywamy dla Was-,bo czują się zobowiązani surowo karać zespół za ewentualną wpadkę. Przemoc w środowisku sportowym zaszła zdecydowanie za daleko. Aż strach pomyśleć, co będzie dalej...