Zło kryło się w aikido
Dziś mam dwadzieścia osiem lat. Jedenaście lat temu, jako uczeń trzeciej klasy liceum rozpocząłem uprawianie sztuk walki. Zacząłem od karate ale moją prawdziwą fascynacją już wcześniej było aikido. Wkrótce też zacząłem je uprawiać.
Aikido okazało się miłością mojego życia. Szybko robiłem postępy. Po dwóch latach zostałem instruktorem, co się bardzo rzadko zdarza, bo to bardzo trudna dyscyplina. Wkrótce zostałem zaliczony do tzw. uchi-deshi, czyli bezpośrednich uczniów mistrza. Trenowałem przez sześć dni w tygodniu, po trzy-cztery godziny dziennie. O 5:30 pierwszy trening z mistrzem, od 18 do 20 trening z moimi uczniami i wieczorem ostatni trening dla grupy zaawansowanej w mojej sekcji. Kierunek studiów (archeologia) wybrałem taki, a nie inny, bo w informatorze studenckim był to pierwszy alfabetycznie kierunek o tak małej ilości zajęć w tygodniu. Wówczas miałem opracowany cały scenariusz życia rozpisany na kolejne lata. Za dwa-trzy lata pierwszy dan, po trzech następnych drugi, a wtedy moja pierwsza, własna szkoła aikido, za kilka lat następna. I tak dalej. Brałem udział w sesjach treningowych z mistrzami japońskimi w kilku krajach europejskich, bo oni w końcu byli dla mnie największymi autorytetami.
Pewnego dnia do mojej sekcji przyszedł list od człowieka, który w Polsce dwadzieścia lat temu zainicjował tę dyscyplinę. Zrezygnował z aikido ze względu na silny kryzys związany z niemożnością pogodzenia wiary w Jezusa z ideologią wschodnich sztuk walki. Ten list był bardzo intymnym świadectwem i wywarł na mnie silne wrażenie. Pozostało także pytanie o podstawę jego decyzji. Wydawało mi się, że jedno z drugim nie ma związku.
Moim kolegą, także instruktorem z długim stażem, był chłopak, który uczestniczył w spotkaniach modlitewnych Odnowy Charyzmatycznej. Po dłuższym czasie spotkałem go przypadkiem na ulicy i zapytałem o powód jego nieobecności. Odpowiedział mi, że na treningach przed i po medytacji kłania się wizerunkowi nieżyjącego już mistrza Ueshiby, założyciela aikido. W kościele robi to samo przed tabernakulum. Ten sam czyn, ale jego podmiot jest inny. W końcu musiał zdecydować, co wybrać i wybrał Jezusa. To również zlekceważyłem, widząc w tym zbyt głęboka interpretację. Wątpliwości wynikłe z tych zdarzeń narastały we mnie, zwłaszcza, że nagle zacząłem dostrzegać różnego rodzaju patologie wynikłe z uprawiania aikido u moich uczniów-nadpobudliwość, agresję, jakąś pogardę dla innych; to wszystko u ludzi zajmujących się sztuką walki tak finezyjną i, co najważniejsze, uważaną za najbardziej defensywną i łagodną wśród wschodnich sztuk walki. Kiedyś czytałem przypadkiem Pismo Święte i natrafiłem na fragment mówiący, że nie wolno kłaniać się obcym bogom. Ten jeden wers wrył mi się w umysł jak drzazga. Byłem jednak tak zaangażowany, że nie mogłem po prostu rezygnować, zrezygnować z całego życia, które zbudowałem na aikido. Ale wątpliwości były i nie dawały mi spokoju, zwłaszcza całą ‘liturgia’ związana z treningiem-ukłony, medytacja, adoracja mistrzów i białej broni (trenowałem także sztukę miecza-iaido). Pewnego dnia, zapewne nie do końca świadomie, powiedziałem Bogu, że jeśli w tym, co robię jest coś złego, to niech się o tym przekonam. Ale niech się przekonam tak do końca, żeby nigdy w życiu później nie mieć wątpliwości, czy moja decyzja rezygnacji była słuszna. W końcu miałbym zacząć życie od początku. Wkrótce imałem pożałować tej prośby.
Treningi zaczynały się i kończyły medytacją, w której chodzi o uzyskanie kontroli nad ki. Ki to bezosobowa energia Uniwersum, dająca początek i koniec wszystkim zjawiskom i istotom żywym w kosmosie. W każdej sztuce walki ćwiczenia fizyczne to tylko środek do uchwycenia kontaktu z tą mocą na etapie początkowym i poćniej manipulowania nią. W trakcie codziennych medytacji doświadczyłem po dwóch latach czegoś na kształt stanu niebytu. Przypuszczam, że gdybym to ja słuchał takiej opowieści, sam jej nie przeżywszy, to bym prawdopodobnie w nią nie uwierzył.
W przestrzeni duchowej, którą osiągałem spotkałem istoty duchowe pełne, a raczej coś, co określiłbym jako osobową obecność kogoś, nie doświadczalną inaczej niż przez duchowy kontakt transcendentalny. To zjawisko, fascynujące jak nic innego na świecie, powtarzało się za każdym razem w trakcie medytacji. Jednocześnie wraz z tą osobową obecnością we mnie, uruchomiły się moje moce paranormalne. Doświadczyłem czegoś na kształt telepatii, tzn. obudziła się we mnie ogromna wrażliwość na ludzki intencje i zamiary. Stojąc przed kimś na macie po prostu wiedziałem, co ten człowiek za chwilę zrobi. Ponadto zacząłem odczuwać kumulację i przepływ tej energii, o której wcześniej pisalem. Jednocześnie zaczęły się we mnie objawiać różne choroby o nieznanym źródle. Upływ tej energii w trakcie ćwiczeń spowodował moje całkowite wycieńczenie. W rezultacie, mając 2 m wzrostu, ważyłem po roku około 60 kg (). To niewiarygodne, ale w tym stanie dysponowałem ogromną siłą psychiczną. Ludzie bali się mnie i nikt nie mógł ze mną wytrzymać sam na sam w jednym pomieszczeniu. Czułem się bogiem, taka władza nad każdym człowiekiem! Wkrótce jednak okazało się, że to nie ja decyduję o sobie. Będąc kiedyś sam w domu, nalazłem stary różaniec i wziąłem go do ręki, bo leżał gdzieś w kącie. W tym momencie usłyszałem potok obscenicznych bluźnierstw. To, co przedtem było efektem medytacji, co uznawałem za stan przejścia w wyższy obszar duchowy, teraz uruchomiło się bez mojego wpływu. Doznałem potwornego uczucia paniki i wybiegłem z domu. Od tej pory stale towarzyszyła mi obecność kogoś złego. Zacząłem czuć potworny, irracjonalny strach. Bałem się cały czas, choć ni było wcale żadnego zdarzenia, które by mogło wywołać ten strach. Tak jakby lęk stał się częścią mojej natury czy cechą charakteru. Jednoczęsnia stale przeżywałem halucynacje duchowe. Słyszałem ciagle wulgarne bluźnierstwa, jakby wielu głosów, zwłaszcza pod adresem Matki Bożej. Stale prześladowały mnie myśli samobójcze. W moim domu było duże lustro na środku mieszkania, zacząłem nagle bez przyczyny bać się go, mając pewność, że zobaczę w nim coś potwornego.
Te doświadczenia nie zmieniły mojego życia, nie zrezygnowałem z aikido. Dalej byłem instruktorem. Po roku takiego życia, jako człowiek praktycznie nie wierzący, zacząłem pomału domyślać się, że moje cierpienia wynikają z jakichś okultystycznych praktyk, zakamuflowanych w sztukach walki i działania demonów. Następnego roku stało się tak, że przyjechał z Anglii pewien mistrz. Postanowiłem, że będę przez te kilka dni uczestniczył w treningach z nim a potem zrezygnuję. Moje zniewolenie osiągnęło bowiem etap, na którym zacząłem mieć halucynację wzrokowe. Dopiero to ostatecznie mnie złamało. Kiedy skończył się ostatni trening, wróciłem do domu i poszedłem spać ze świadomością, że to był mój ostatni trening w życiu. W nocy dostałem czegoś podobnego do ataku malarii. Poczułem tak silny ból w całym ciele, że zacząłem skamleć do Jezusa o ratunek. Ten stan wytonował się nad ranem.
Dalej było o tym, jak się wyzwalał z opętanie przez msze, pielgrzymki spotkania oazowe i takie tam ale myślę, że to nie jest tak interesujące
We gonna break