Dzisiaj oficjalnie umarła część mnie. Dla mnie chyba ta najwazniejsza część. Kto jest zabujcą? Choroba. Choroba stawów - nadgarstków. Po ponad 5 latach treningów na siłowni, po 5 latach prawdziwej radości jaką dawała mi ta pasja, usłyszałem, że prawdopodobnie nie bede mógł już dotknąć sztangi ... jeśli mi zdrowie i normalne zycie miłe. To jest jak 5 letni związek z najwspanialszą dziewczyną na Ziemi, z dziewczyna która nie ma humorów, zawsze czeka z otwartymi ramionami, nie zdradzi Cię, zawsze jest po Twojej stronie i sprawia, że chcesz żyć, że ciszysz sie życiem, napawa optymizmem. Dziewczyna z która chcesz wiązać się na całe zycie i z którą wiązesz swoją przyszłość. Tym czasem pojawia się ktoś, coś, cokolwiek nieprzyjaznego, wrogo nastawionego. Przez co Twój związek musi sie skończyć. Tracisz coś, co kochasz najbardziej, co jest ważniejsze od szkoły, znajomych, imprez itp. Tracisz coś co stałą się już nieodłącznym elementem Twojego zycia, coś co przez tyle czasu nadawało rytm Tobie. Nadszedł czas rozstania ... tym czasem ja nadal kocham i tak szybko nie zapomnę. Jak wypełnie lukę? Czym? Wykupić karnet na siłownie, wejść na sale, usiąść na ławeczce, popijać wodę, ocierać wirtualny pot z czoła? I patrzeć na innych pełnych zapału i pasji do tego co robią, którym nie zostało to odebrane. Wczuć się w atmosferę iudawać, że nadal istnieje ten związek? g****! Bo nabrzmiałych mięsni sobie nie myślę, nie bede czuł nastpnego dnia zakwasów. A za rok spojrze w lustro i bede liczył swoje żebra bo pewnie powróce do stanu sprzed kilku lat. Jestem ektmorfikiem i kolejne kilogramy uciekają ze mnie jak woda z przewróconej butelki. Będe znów tym od czego przez tyle czasu uciekałem. Jestem totalnie załamany, bo czuje się jak by umarła najwazniejsza osoba w moim życiu. Choć pewnie nie każdy jest w stanie to zrozumieć .
Wznowiłem treningi z początkiem 2007 roku... (2,5 roku przerwy z powodu ciężkiej kontuzji)...