...
Napisał(a)
Podziwiam. Jestem takim zmarzluchem, że cała zimę najchętniej bym przespała, wiec wszelkie zimowe sporty mnie przerażają. A już chodzenie po górach zimą... z własnej woli- szacun
...
Napisał(a)
Zdecydowanie wrzucaj wiecej tego gorskiego 'spamu'! Super relacja i foty nie z tej ziemi.
podsumowanie 1,5 roku: http://www.sfd.pl/Redukcja_Teapot-t1137476-s83.html
...
Napisał(a)
Ok, chcieliście, to macie - dziś będzie znów górsko. Temat treningu właściwego i diety dyskretnie przemilczę. Tzn. nie było tragedii, ale i nie było idealnie. Jeszcze się nie pozbierałam po weekendzie, ale myślę, że jutro już się zepnę. No ale do rzeczy...
W sobotę 17.02.2018, jak wcześniej zapowiedziałam, wzięłam udział w wyrypie na 50 km. Nie była to impreza zorganizowana, a jedynie taki półoficjalny zlot górskich szajbusów. Niektórzy na szlak ruszali już w nocy z piątku na sobotę, ja ze względu na dojazd i czekanie na ekipę zaczęłam maszerować o 10:00 w sobotę. Najpierw samotnie, bo czekanie się przedłużało, ale po drodze trafiłam na innych wyrypowiczów, którzy namówili mnie na nadrobienie kilku km i wskoczenie na Trzy Korony. No żal było odmówić, bo sama to wcześniej planowałam, ale że start taki późny to już miałam z tego zrezygnować. Na szczęście nie jestem zbyt asertywna i zaczęłam wyrypę ostrym podejściem na najwyższy szczyt Pienin Środkowych (aż się wierzyć nie chce, że to tylko 982 m n.p.m.). Widoki takie, że od razu przestałam myśleć o tym, że się tak zmachałam na samym początku trasy. Bez wątpienia pod względem krajobrazowym był to najprzyjemniejszy fragment trasy.
Szybko zeszliśmy już na trasę właściwą i spotkałam się z moją pierwotną ekipą. Kolejne 3 km prowadziły przez asfalt na stronę słowacką. Po wejściu do lasu zaczęło się robić trudniej - mokry, zapadający się śnieg ostro męczył nogi. Trasa wiodła kilka km pod górę, potem łąkami kilka km w dół. Również ciekawy widokowo obszar z panoramą na Pieniny, Beskid Sądecki i Tatry. Niestety szło się coraz gorzej, bo na otwartym terenie śniegu było znacznie więcej niż w lesie i co chwilę traciłam równowagę zapadając się to jedną, to drugą nogą. Powoli też zaczęły mi przepuszczać buty.
Prawie w połowie trasy zeszliśmy do schroniska ogrzać się, przekąsić coś i uzupełnić ciepłe płyny w termosach. Tutaj część osób kończyła trasę, również moja ekipa zredukowała się do trzech osób (tzn. ja i dwóch wariatów). Po wyjściu ze schroniska dochodziła już 18:00, góry zniknęły w ciemnościach, a my z niewesołą świadomością, iż jeszcze ponad połowa (i to ta gorsza) trasy przed nami, ruszyliśmy w górę. Na szczęście humory jeszcze dopisywały i kolejne 6 km szło się dość przyjemnie, mimo jednego ostrego podejścia i dwóch stromych zejść, na których raczki mi ratowały życie oraz przejściowych gęstych mgieł, które wprowadzały klimat jak z thrillerów. Gorzej się zaczęło robić, gdy wyszliśmy na niemal płaski (!) teren, który niestety był rozjeżdżony na szerokości jakichś 10 m i szło się po tym tragicznie. Po tej przeprawie, na 33. kilometrze dopadł mnie pierwszy kryzys. Dochodziła 22:00, o ile mnie pamięć nie myli, na ewakuację do jakiejś wsi było już za późno, a ja zaczęłam nabierać pewności, że nie dam rady podejść na najwyższy szczyt tej wyprawy. Tym bardziej, że podejście to było w zasadzie dwuetapowe - najpierw Wielki Rogacz, kawałek zejścia i kolejny odcinek w górę na Radziejową. Podczas krótkiego postoju dołączyła do nas inna ekipa i zrobiło się jakoś raźniej, więc zacisnęłam zęby i napierałam pod górę. Tzn. napierałam, to za dużo powiedziane... Noga za nogą powoli się wdrapywałam. Ale w końcu się wdrapałam i już wiedziałam, że jak zaszłam tak daleko, to muszę przejść całość.
Do końca zostało "jedynie" 13 km. Czyli jakieś 6 h w tamtych warunkach według naszych szacunków. Z Radziejowej mięliśmy około 1,5 h do ostatniego schroniska na trasie i już po drodze postanowiliśmy zrobić tam dłuższy, około godzinny, odpoczynek. Chyba ten odcinek dłużył mi się najbardziej. Doszliśmy około 2:00 w nocy zastając na miejscu niedziałający czajnik, zamkniętą kuchnię turystyczną i część wyrypowiczów śpiących w jadalni. Pojedli, popili, niektórzy przysnęli i o 3:00 ruszyliśmy dalej skupiając się na tym, że czeka nas długie zejście, na którym możemy nadrobić trochę czasu i starając się nie myśleć o ostatnim zabójczym podejściu do celu. I rzeczywiście zejście poszło nam bardzo sprawnie, przez co nabraliśmy trochę animuszu by zmierzyć się z ostatnim podejściem. Ja ten szlak już znałam z jednej z letnich wypraw i miałam z nim bardzo złe wspomnienia, jednak, nie wiem, czy to za sprawą adrenaliny, chęci jak najszybszego dotarcia do celu, czy po prostu przekoloryzowanych wspomnień, okazało się, że nie był taki straszny. Ostatnie 10 min zejścia do bacówki pokonywaliśmy już roześmiani, szczęśliwi i spełnieni.
O 4:50 stanęliśmy przed drzwiami cyknąć pamiątkowe foty i pogratulować sobie wzajemnie tego wyczynu. Oczywiście to jeszcze nie koniec, bo w środku panowała radosna atmosfera i najtwardsi wyrypowicze świętowali swój sukces. Spać poszłam ok. 7:30, na 3 h. Potem śniadanie, podróż do domu i 12 h snu. Wczoraj jeszcze mnie trzymały i endorfiny, i zmęczenie, ale powiem Wam szczerze, że ubiegły weekend zostanie w mojej pamięci na zawsze. Przebiegnięcie maratonu to przy tym pikuś, jak teraz tak sobie to porównuję.
Podsumowując - 19 h, 50 km. Czas nie powala, ale warunki naprawdę nie były łatwe. Poza tym dość ciężki plecak też zrobił swoje. Z założenia nie była to wyprawa na biegowo.
No to teraz kilka zdjęć, tym razem full-size. I dzięki każdemu, kto dotrwał do tego akapitu! (Na potrzeby kolejnych wycieczek chyba założę bloga i będę tylko linkować ).
Zmieniony przez - Akataa w dniu 2018-02-20 20:27:09
W sobotę 17.02.2018, jak wcześniej zapowiedziałam, wzięłam udział w wyrypie na 50 km. Nie była to impreza zorganizowana, a jedynie taki półoficjalny zlot górskich szajbusów. Niektórzy na szlak ruszali już w nocy z piątku na sobotę, ja ze względu na dojazd i czekanie na ekipę zaczęłam maszerować o 10:00 w sobotę. Najpierw samotnie, bo czekanie się przedłużało, ale po drodze trafiłam na innych wyrypowiczów, którzy namówili mnie na nadrobienie kilku km i wskoczenie na Trzy Korony. No żal było odmówić, bo sama to wcześniej planowałam, ale że start taki późny to już miałam z tego zrezygnować. Na szczęście nie jestem zbyt asertywna i zaczęłam wyrypę ostrym podejściem na najwyższy szczyt Pienin Środkowych (aż się wierzyć nie chce, że to tylko 982 m n.p.m.). Widoki takie, że od razu przestałam myśleć o tym, że się tak zmachałam na samym początku trasy. Bez wątpienia pod względem krajobrazowym był to najprzyjemniejszy fragment trasy.
Szybko zeszliśmy już na trasę właściwą i spotkałam się z moją pierwotną ekipą. Kolejne 3 km prowadziły przez asfalt na stronę słowacką. Po wejściu do lasu zaczęło się robić trudniej - mokry, zapadający się śnieg ostro męczył nogi. Trasa wiodła kilka km pod górę, potem łąkami kilka km w dół. Również ciekawy widokowo obszar z panoramą na Pieniny, Beskid Sądecki i Tatry. Niestety szło się coraz gorzej, bo na otwartym terenie śniegu było znacznie więcej niż w lesie i co chwilę traciłam równowagę zapadając się to jedną, to drugą nogą. Powoli też zaczęły mi przepuszczać buty.
Prawie w połowie trasy zeszliśmy do schroniska ogrzać się, przekąsić coś i uzupełnić ciepłe płyny w termosach. Tutaj część osób kończyła trasę, również moja ekipa zredukowała się do trzech osób (tzn. ja i dwóch wariatów). Po wyjściu ze schroniska dochodziła już 18:00, góry zniknęły w ciemnościach, a my z niewesołą świadomością, iż jeszcze ponad połowa (i to ta gorsza) trasy przed nami, ruszyliśmy w górę. Na szczęście humory jeszcze dopisywały i kolejne 6 km szło się dość przyjemnie, mimo jednego ostrego podejścia i dwóch stromych zejść, na których raczki mi ratowały życie oraz przejściowych gęstych mgieł, które wprowadzały klimat jak z thrillerów. Gorzej się zaczęło robić, gdy wyszliśmy na niemal płaski (!) teren, który niestety był rozjeżdżony na szerokości jakichś 10 m i szło się po tym tragicznie. Po tej przeprawie, na 33. kilometrze dopadł mnie pierwszy kryzys. Dochodziła 22:00, o ile mnie pamięć nie myli, na ewakuację do jakiejś wsi było już za późno, a ja zaczęłam nabierać pewności, że nie dam rady podejść na najwyższy szczyt tej wyprawy. Tym bardziej, że podejście to było w zasadzie dwuetapowe - najpierw Wielki Rogacz, kawałek zejścia i kolejny odcinek w górę na Radziejową. Podczas krótkiego postoju dołączyła do nas inna ekipa i zrobiło się jakoś raźniej, więc zacisnęłam zęby i napierałam pod górę. Tzn. napierałam, to za dużo powiedziane... Noga za nogą powoli się wdrapywałam. Ale w końcu się wdrapałam i już wiedziałam, że jak zaszłam tak daleko, to muszę przejść całość.
Do końca zostało "jedynie" 13 km. Czyli jakieś 6 h w tamtych warunkach według naszych szacunków. Z Radziejowej mięliśmy około 1,5 h do ostatniego schroniska na trasie i już po drodze postanowiliśmy zrobić tam dłuższy, około godzinny, odpoczynek. Chyba ten odcinek dłużył mi się najbardziej. Doszliśmy około 2:00 w nocy zastając na miejscu niedziałający czajnik, zamkniętą kuchnię turystyczną i część wyrypowiczów śpiących w jadalni. Pojedli, popili, niektórzy przysnęli i o 3:00 ruszyliśmy dalej skupiając się na tym, że czeka nas długie zejście, na którym możemy nadrobić trochę czasu i starając się nie myśleć o ostatnim zabójczym podejściu do celu. I rzeczywiście zejście poszło nam bardzo sprawnie, przez co nabraliśmy trochę animuszu by zmierzyć się z ostatnim podejściem. Ja ten szlak już znałam z jednej z letnich wypraw i miałam z nim bardzo złe wspomnienia, jednak, nie wiem, czy to za sprawą adrenaliny, chęci jak najszybszego dotarcia do celu, czy po prostu przekoloryzowanych wspomnień, okazało się, że nie był taki straszny. Ostatnie 10 min zejścia do bacówki pokonywaliśmy już roześmiani, szczęśliwi i spełnieni.
O 4:50 stanęliśmy przed drzwiami cyknąć pamiątkowe foty i pogratulować sobie wzajemnie tego wyczynu. Oczywiście to jeszcze nie koniec, bo w środku panowała radosna atmosfera i najtwardsi wyrypowicze świętowali swój sukces. Spać poszłam ok. 7:30, na 3 h. Potem śniadanie, podróż do domu i 12 h snu. Wczoraj jeszcze mnie trzymały i endorfiny, i zmęczenie, ale powiem Wam szczerze, że ubiegły weekend zostanie w mojej pamięci na zawsze. Przebiegnięcie maratonu to przy tym pikuś, jak teraz tak sobie to porównuję.
Podsumowując - 19 h, 50 km. Czas nie powala, ale warunki naprawdę nie były łatwe. Poza tym dość ciężki plecak też zrobił swoje. Z założenia nie była to wyprawa na biegowo.
No to teraz kilka zdjęć, tym razem full-size. I dzięki każdemu, kto dotrwał do tego akapitu! (Na potrzeby kolejnych wycieczek chyba założę bloga i będę tylko linkować ).
Zmieniony przez - Akataa w dniu 2018-02-20 20:27:09
...
Napisał(a)
Szacun!! Nie na moje siły, ale czytam z zazdrością :D Żeby się tak w nocy po górach szlajać :P
I dziękuję za piękne zdjęcia.
Ps. Blog super sprawa, chociaż techniczne elementy zabierają sporo czasu, więc nie uciekaj nam z tymi opisami :P
Zmieniony przez - paula.cw w dniu 2018-02-20 20:45:10
I dziękuję za piękne zdjęcia.
Ps. Blog super sprawa, chociaż techniczne elementy zabierają sporo czasu, więc nie uciekaj nam z tymi opisami :P
Zmieniony przez - paula.cw w dniu 2018-02-20 20:45:10
Mój blog o treningu i diecie: http://silawilczegoapetytu.pl/
Aktualny dziennik: http://www.sfd.pl/Paula_pociążowa_redukcja-t1159434.html
Dziennik konkursowy: http://www.sfd.pl/Paula_NOWE_CIAŁO_W_BUDOWIE-t1103547.html
...
Napisał(a)
Widać, że macie pasję Bardzo fajnie się czyta o takich wyprawach, z dużym podziwiem. Zdjęcia cudne <3
podsumowanie 1,5 roku: http://www.sfd.pl/Redukcja_Teapot-t1137476-s83.html
...
Napisał(a)
Aż mi zimno na samą myśl.
Świetne fotki <3
Świetne fotki <3
Moja przygoda: https://www.sfd.pl/DT_Lexi,_odcinek_2_-t1194293.html
...
Napisał(a)
Wow! Gratuluję! Przepiękne fotki, super się czyta, zakładaj bloga!
...
Napisał(a)
ale super wyprawa, zazdroszczę
Zawsze rzucaj siebie na głęboką wodę - tam dalej jest do dna...
https://www.sfd.pl/[BLOG]_zdrowo_i_sportowo__Nene87-t1159713-s420.html
...
Napisał(a)
Fotki jak z bajki - opowieść też bardzo ciekawa. Super się czytało i oglądało. Możesz robić relacje z każdej swojej wyprawy.
BEZ BÓLU NIE MA EFEKTÓW !!!
Polecane artykuły