po długiej, beznadziejnej redukcji zdecydowałam się napisać i tym samym prosić o pomoc, radę.
Moja przygoda z odchudzaniem zaczęła się ponad rok temu, od lenistwa i jedzenia wszystkiego, na co miałam ochotę weszłam na restrykcyjną dietę 1000kcal. Oczywiście 1000kcal w górnej granicy, bo niezmiernie cieszyło mnie kiedy udało mi się zakończyć dzień z 700kcal wpisanymi do dzienniczka. To była moja pierwsza w życiu prawdziwa dieta i o dziwo(NIESTETY) nie poddałam się wykończona po tygodniu. Co to to nie, zawzięłam się i niszczyłam dzień po dniu. Waga leciała w dół prawie tak samo szybko, jak moje samopoczucie. Z jednej strony cieszyłam się, że ważę coraz mniej, ale z drugiej strony im bardziej chudłam, tym grubszą siebie widziałam w lustrze.
Skutki uboczne, chyba standardowe. Zimno, spadek odporności, rozdrażnienie, stany depresyjne i po 4 miesiącach bach, zanik miesiączki. Schudłam 11kg. Waga startowa 65, najlepszy moment 54, wzrost 172cm. Dodam, że sama dieta mi nie wystarczała, ćwiczyłam. Wstawałam rano i na czczo robiłam około 25minut interwałów, szłam do szkoły, wracałam, wychodziłam biegać na 40minut, szłam na trening(trenowałam w ówczesnym czasie boks, tajski boks), 1,5h treningu, wracałam do domu i wykończona robiłam jakieś KURDE ćwiczenia na boczki.
Dużo by o tym opowiadać, w każdym razie ciągnęłam to i ciągnęłam, robiłam parę głodówek, dni na warzywach i tego typu wynalazków.
Miałam napady kompulsywnego jedzenia.
W końcu zdecydowałam się udać do dietetyka, dostałam dietę, ale cięłam porcje na pół, potem jadłam jedną trzecią tego, co mi zapisał i nic z tego nie wyszło.
Wiecie co jest najgorsze? W późniejszym czasie ja cały czas miałam świadomość błędu jaki popełniam, ale mimo tego brnęłam w to na ślepo i tak jest do dziś.
Próbowałam zacząć odżywiać się zdrowo, tak po prostu, próbowałam wszystkiego, wkręciłam się,
liczyłam makro i liczę do dziś. Miałam wiele momentów, w których próbowałam zacząc od nowa, mówiłam sobie, teraz już będzie git, wiem o co w tym chodzi, nie mogę niszczyć tak swojego zdrowia, a potem znowu wyrzuty sumienia i błędne koło.
Przytyłam, nie ważę się, bo miałam kiedyś na tym punkcie obsesje i boję się, że jak to zrobię będzie jeszcze gorzej, Podejrzewam, że jestem w podobnej wadze, z której startowałam. W międzyczasie zaczęłam studia na awfie, zaczęłam trenowac siłowo. Moje ciało jest w lepszej formie, niż kiedyś, to na pewno. Nie wyobrażam sobie już życia bez treningu, wiążę z tym przyszłość i czuję, że to coś, co mnie uszczęśliwia, ale właśnie, ja to wciąż ja.
Przybyło mi wiedzy, ale nie przybyło rozumu.
Głowa swoje, ale kompleksy nie odpuszczają. Ostatnio zaczęłam czytać o ckd, o low carb, a wyszło mi z tego tyle, że wymyśliłam taki plan: 2x tyg węgle do 20g(niskowęglowodanowy), 1x trochę więcej(to miał być dzień średniowęglowodanowy), 3x do 20g i 1x wysokowęglowodanowy, który był takim dniem odpustu, ale bez szaleństw. Brak węgli uzupełniałam głównie białkiem, ale, że nie miałam pomysłu to wychodziło mi tych kalorii znów koło tysiąca. Podaję przykładowy dzień low, bo ten był najczęściej i zazwyczaj był taki sam:
śniadanie: 10g otrębów, 15g płatków owsianych, 2 jajka, 2 białka, 20g białka w proszku, no i z tego omlet(ten posiłek wygląda git, nie?)
ALE DALEJ: w pracy, 40g białka w proszku z wodą, powrót do domu, w domu zazwyczaj 120g kurczaka gotowanego na parze i 80g pomidora, a potem kolacja: 200g twarogu, 20g pestek dyni. I tyle.
Tyle, że mam wrażenie, że chudnę już tyle, co nic, a męczę się, bo jak się na tym nie męczyć.
Siłowo trenuję 4x w tyg, w weekendy mam szkołę i dużo zajęć sportowych, biegam raz, 2 razy w tygodniu ok 5km, jak mam na to wenę, nie lubię tego nazywać treningiem, biegam tylko, jeśli czuję, ze robię to dla przyjemnosci.
Nie wiem czy ktoś dobrnął do tego momentu, ale mam nadzieję, że tak, bo jeszcze nigdy nie opisywałam tak szczegółowo swojej porażki i nie przyznawałam się do niej publicznie.
Postanowiłam napisać, bo cała ta farsa bardzo negatywnie wpłynęła na moje życie prywatne i chcę pomóc sobie nie tylko dla siebie.
Jest ktoś, kto bardzo się o mnie troszczy i ten ktoś bardzo chce żebym ja wreszcie była szczęśliwa,
a ja też bardzo tego chcę. Serio. Niczego nie pragnę bardziej, niż tego by czuć, że wszystko jest już dobrze.
Proszę, bez hejtów.
Czego oczekuję?
Rady, przede wszystkim.
Pomocy, jeśli się da, chociaż trochę.
Nie zrozumcie mnie źle, ja nadal chcę schudnąć. Potrzebuję tego, bo w niższej wadze czuję się lepiej, wyglądam lepiej i po prostu, chcę tego, zawsze chciałam.
Tylko, że chcę ją osiągnąć NORMALNIE, jak inni normalni ludzie. Nie chudnę jedząc tak jak teraz i nie chcę jeść i życ tak jak teraz.
Jeśli ktoś posiada wiedzę, dzięki której jest dla mnie jakaś nadzieja, na
a) zdrowe osiągnięcie szczupłej sylwetki, do jakiej dążę, bez tycia
b) to żebym zaczęła wreszcie normalnie funkcjonować
to bardzo, bardzo proszę, żeby się wypowiedział.
Z góry dziękuję, jeśli komuś chciało się poświęcić czas na czytanie tych wypocin,
chcę tylko powiedzieć, że ja naprawdę mam świadomość błędów, jakie popełniam,
po prostu nie wiem co mam zrobić, żeby z tym skończyć, bo ogarnia mnie panika na myśl, że mam przytyć.
Wiem, że to nie sens życia i są ważniejsze sprawy, ale to dla mnie bardzo ważne.
Potrzebuję konkretnej rady, nie ogólników, bo to nic nie da, dalej będę robiła to samo, bo nie będę widziała innej drogi.
A chcę, naprawdę chcę widzieć inną drogę.
Starałam się zawrzeć w tym tekście maksimum informacji, ale gdyby coś było niejasne, pytajcie.