Pierwsza przymiarka była rok temu. Tydzień przed Rzeźnikiem - klasykiem wzięłam udział w imprezie jak dla mnie wówczas na wyrost. Tak to później opisałam:
Kim jest ultramaratończyk?
To człowiek, który daje sobie dużo czasu.
Wystartowaliśmy w Cisnej, w sobotę o godzinie 22:00. Pełen dystans miał wynosić coś pomiędzy 134 a 141 km, suma przewyższeń natomiast od +/- 8200m do +/- 12600m. Do ostatniej chwili nie było wiadomo. Mieliśmy, jak to pięknie określił jeden ze współzawodników – „zbadać trasę bojem”. Czas na pokonanie całości: 24 godziny, czyli do godziny 22:00 w niedzielę; wydaje się że dużo, ale to była trudna trasa. Bardzo strome podbiegi i zbiegi; ciężkie podłoże wymagające nieustannego skupienia i ostrożności, trochę błota, cuchnące padliną bagna. Niewiele odcinków dających wytchnienie i pozwalających na swobodny bieg.
Absolutnie na to nie narzekam. Lubię ekstremalne warunki na ścieżkach biegowych. Ja tylko nie potrafię na nich szybko... bo albo nie mam wystarczająco siły w górę, albo się boję w dół.
Za to nie obawiałam się, że będę musiała najpierw biec przez całą noc. To już miałam wcześniej przećwiczone. Kryzys pojawił się rankiem, przed pierwszym PK; 8 godzina biegu i wspinaczki, około 54 km. Nogi szły, ale oczy? Same się zamykały. Na wszelki wypadek ostrzegłam towarzyszy, że jeśli za chwilę się przewrócę nie znaczy, że zemdlałam, ja tylko zwyczajnie usnęłam. Przykryć i zostawić.
Kryzysy mają to do siebie, że przychodzą i odchodzą, trzeba jedynie im na to pozwolić i absolutnie się nie poddawać. Podwójna herbata w Wołosatem obudziła mnie na dobre, bo usnęłam dopiero w poniedziałek o 2 nad ranem :)
Zanim jednak dotarłam do Wołosatego po drodze mijałam bajkowe scenerie. W środku nocy szlak oznaczony solarnymi lampionami - wbite w ziemię, pomiędzy powalone konary, głazy, krzewy – cudownie! Chwile w deszczu, delikatny wiatr w całkowitych ciemnościach; wąziutkie ścieżki na szerokość jednej stopy, wysokie trawy i rozłożyste łopiany łaskoczące po łydkach. Śpiew ptaków przed świtem. I to fioletowo-purpurowe niebo, za chwilę różowe, a za chwilę złote. Mgły kryjące wszystko to, co w dolinach i wynurzające się znad nich wierzchołki gór. Rześkie, pachnące ziołami powietrze.
Najpiękniejsze jednak dopiero czekało.
Niekończące się stromizny wyciskały z nas ostatnie soki, by za chwilę z powrotem nakarmić niezwykłą urodą bieszczadzkich połonin. W górę, w dół, w górę, jeszcze bardziej w górę i dalej w górę, w dół, zieleń, błękit, pomarańcz. To pamiętam, zamykam oczy i widzę: góry – moje opium.
Ultramaratończyk daje sobie dużo czasu. Nie da się dobrze przygotować do ekstremalnie trudnych biegów w krótkim czasie i w sposób niecierpliwy. Stu kilometrów byłam tak pewna, jak tego, że dzisiaj jest środa. Wielu innych startujących, jeżeli nastawiali się na walkę – to raczej o dobrą lokatę, a nie z limitami. A tu taka niespodzianka ;) Bieg na pełnym dystansie ukończyło 7% startujących. 17 osób spośród 248. Ja, zamiast do minimum setki dotarłam do PK na 89,6 km – w Brzegach Górnych. Przekroczyłam limit, musiałam więc oddać chip. Jestem klasyfikowana na dystansie 88km. Żal było mi strasznie – bo chociaż byłam po czasie, sporo ponad 17 godzin w trasie – to nadal miałam energię i siłę do dalszej drogi.
To naprawdę był trudny bieg. Nie żebym się tłumaczyła. Nie mam w sobie ducha rywalizacji i to gdzie jestem na liście jest dla mnie daleko mniej ważne od tego, czego mogłam dotknąć swoimi zmysłami.
Cieszę się, że byłam. To była dla mnie najsolidniejsza jak dotąd lekcja. Dzięki niej wiem, jak daleka jeszcze przede mną droga do Valnord, do startu i mety w Ordino. Zdecydowanie muszę odważyć się, by trenować intensywniej.
Zerknęłam dziś do kalendarza przyszłorocznych świąt. BrzU wypada na 21 maja 2016 r. Dobrze się składa :)
1) 12 maj 2017 - górski maraton KTM 43 km - 2 miejsce K
1) 18 czerwiec 2017 BDDW, 66 km - 3 miejsce K
2) 7-8 wrzesień 2017 - NIL, 54 km, Beskid Wyspowy - 2 miejsce K
3) 6 październik 2017 - SOG-U, 164 km - Jura Krakowsko-Częstochowska - 1 miejsce K