od kilku dni jestem na diecie na masę i staram się ją skrupulatnie przestrzegać, jednak jest to bardzo trudne. Problemem nie jest dla mnie sama rezygnacja z takiego czy innego przysmaku, ale samo przygotowywanie posiłków, liczenie kalorii, białek, węgli, tłuszczy itd. Wcześniej dobierałem kaloryczność i skład btw "na oko" trzymając się pewnych "żelaznych zasad" typu nie objadać się, a już szczególnie na noc, czym bliżej nocy, tym mniej węgli, dużo białka w okołotreningowych posiłkach, porcje takiej wielkości, aby odczuwać leciuteńki głód przed kolejnym posiłkiem itd.itp. Stosując tą metodę wagę miałem stałą, ale mięśnie jakby bardziej wyraziste, więc przypuszczam, że schodził tłuszcz i rosły mięśnie.
Jednak stwierdziłem, że wezmę się za dietę, aby efekty były większe i po kilku dniach jej rygorystycznego przestrzegania mam jej już trochę dosyć :P
Spędzam w kuchni więcej czasu od większości kobiet, leciutko się zalałem, czuję się "upchany żarciem" i już trochę mdli mnie od jedzenia. Zastanawia mnie, czy nie lepszą metodą od sztucznych, często mało precyzyjnych wyliczeń (szczególnie co do ilości potrzebnych kalorii) jest "wsłuchanie się" w swój organizm i spożywanie tyle jedzenia ile potrzebujemy + obserwacja wyglądu, na zasadzie - ok, jem w określonych odstępach czasu, ale w takich porcjach, aby chwilkę przed kolejną porą jedzenia odczuwać delikatny głód + mała nadwyżka pożywienia do budowy mięśni, pilnując, aby spożywać produkty bogate w pełnowartościowe białko. Mówiąc krótko - zamiast "bawić" się w wyliczenia, które, jak już pisałem, niekoniecznie muszą być precyzyjne, może lepiej "wsłuchać się" w swój organizm i obserwować swój wygląd?
Jakie są wasze doświadczenia/przemyślenia w tym zakresie i czy macie pożądane efekty bez skrupulatnej diety?
Zaznaczam, że powyższe przemyślenia odnoszą się do diety i treningu na masę, szczególnie suchą masę mięśniową.
Zapraszam do dyskusji ;)