Nio tio proszę bardzo! To jest "fragment" mojego "pamiętnika" netowego
może da on mały wglad w to jaką jestem osobą hehehehe
Witam to znowu ja...i sam nie wiem dokładnie o czym by tu dziś napisać bo ostatnio mój stan umysłowy nie pozwala mi nawet na prowadzenie jakichś sensowniejszych rozmów...Ale myśle że coś napewno wymyśle, może poruszę dzis temat wiary bo jest to zagadnienie z którym spotyka sie każda osoba i każda interpretuje to w inny sposób...Ja troszeczke zastanawiałem sie nad tym czym jest wiara i wcale nie myślalem tu o jakiejś wszechpotężnej i wiecznej istocie ktorą wszyscy zwą bogiem lecz moze o czymś co mozna by nazwać wymiarem duchowym...Chodzi mi o cały ten ogrom uczuć ktore rodzą sie i umierają, to są silniejsze a innym razem słabsze ciągle nieniąc sie tysiącami barw i odcieni (nie no bez jaj skąd mi takie myśli do glowy ostatnio przychodzą ze mną jest chyba coś nie tak:) i wszystko to dzieje się w kazdym z nas. Nie tak dawno postanowiłem zająć sie rozwojem duchowym(wiem że ten termin jest strasznie nadużywany ale nie potrafiłem tego inaczej nazwać..) a jako że nie jestem osobą wierzącą więc dziwnie byłoby się rozwijać w wierze w boga, a zresztą nigdzie nie jest zapisane że rozwój duchowy trzeba łączyć z religiami i wszystkim co się z nimi wiąże? nie będe tu teraz rozpisywał się o tym czy bo istnieje czy też nie to jest indywidualna sprawa każdego myślącego człowieka...Ale chyba nie trzeba żadnych dowodów na to że coś kieruje nami kiedy jesteśmy smutni lub szczęśliwi i że coś wywołuje te uczucia...będąc pod bardzo negatywnych uczuć i zalu który po raz pierwszy żywiłem do samego siebie za to że zmarnowalem tyle lat mojego zycia które spedziłem w jakimś dziwnym stanie pelnym braku chęci do zrobienia czegokolwiek prócz karmienia swoich potrzeb które do zrealizowania potrzebowaly jednej rzeczy...widoku ludzkiego cierpienia, cierpienia które sam tym ludziom zadawałem kierowany niepochamowaną żądzą upodlenia innych tak jak przez wiele lat robili to ci których teraz już ledwo pamiętam...kiedy po raz pierwszy zapragnąłem czegoś co zależało od drugiej osoby a poczulem to po raz pierwszy i to do tego naprawde mocno...ale czułem że nic z tego nie będzie, czułem się odtrącony mimo to nie miałem pretensji do samego siebie , przecież to nie zależłlo tylko odemnie a jednak stało się coś co sprawiło że miałem pretensje do siebie samego i to nie tylko o jedno niepowodzenie lecz o wszystko co sobą reprezentowalem...Stalo się to gdy po raz pierwszy zaczęło mi zależec na czymś w czym ja grałem główną role gdzie co prawda inni oceniali efekt moich wysiłków ale to nie oni się wysilali...i nie udalo mi się poniosłem dwie porażki..pierwsza która nie zależała odemnie i druga która zależala...ale obie te porażki zależaly od siebie bo druga była skutkiem pierwszej. Wtedy kompletnie się załamałem, nie czulem nic oprócz smutku, żalu, goryczy porażki nie tylko tej o ktorej przed chwilą mówiłem to wyzwoliło reakcje łancuchową...targany rozterkami zacząłem krytykowac i żałować wszystkiego co zrobiłem a naprawde miałem czego...Nie było dnia bym nie rozgrzebywał spraw ktore juz dawno powiniennem był zapomnieć ale przecież wszystko to co przeżyłem miało na mnie wpływ i ukształtowalo człowieka którego wtedy znienawidziłem a przecież sam nim byłem! To bylo tak jakbym podzielił się i wyszedł z wlasnej skóry by rzucić sobie samemu wielkie wyzwanie...skonczyć ze sobą. Ale nie tak dosłownie tylko skończyć z tym kto szukając samego siebie nie robił niczego poza oglądaniem się za innymi a wręcz spelnianiu ich zachcianek...Wielu uznało by to za niewlasciwe podejście ale jak inni mogli do mnie dotrzeć skoro zamknąłem się w sobie i nie mówiłem z nikim o tym co czuje...W takiej atmosferze nie pozostalo mi nic innego jak dalej nienawidzieć samego siebie i probować wszystko zmienić i tak też sie działo...cała przeszłość staneła mi wtedy przed oczyma, ale to już nie były te same oczy. Po tym co się stało zmieniłem się bardzo gwałtownie ale ten wielki gniew który czułem gdzieś zanikł nawet nie wiedziałem kiedy po prostu wyparował...Uznalem że wszystkie lata mojego życia a moze raczej to jak je przeżyłem jest już czymś czego nie da się zmienić, zrozumiałem że nie tędy droga i ważne jest to co dzieje się tu i teraz, ważne żeby wyglądać w przyszłość...Nie sprawiło to jednak że to "co było" przestalo być moim najwiekszym powodem do tego by się wstydzić i nadal byłem z siebie niezadowolony a to nie pozwalało mi dostrzegać niczego poza smutkiem który czułem w sobie...od tej chwili można dalsze koleje mojego losu opisać tymi słowami "w cierpieniu rodzi się mądrość która pozwala cieszyć się życiem" (ehhh a moze tak pojade na wakacje do Szwecji?) Od tamtej pory byłem z siebie z dnia na dzień i z tygodnia na tydzień coraz bardziej zadowolony a wszystko to przecież było wynikiem wszystkich przykrych wniosków do ktorych doszedłem i które sprawiły że postanowiłem się zmienić i to na lepsze, na lepsze tak by zadowolić siebie (tylko nie myślcie że jestem egoistą...choć jedzeniem niechętnie się dziele hehe :) stając się niemal zaprzeczeniem osoby którą bylem nie tak dawno (dupkiem :) a przedewszystkim miałem do siebie żal o to jak bardzo bawiła mnie przemoc i o to jaką dziką satysfakcje czułem gdy...wiecie o co mi chodzi. Bawiło mnie zadawanie bólu a przecież dlaczego nie miałbym zobaczyć jak to jest sprawiać komuś radość??! I tak też zrobiłem zacząłem być coraz bardziej sympatyczny dla ludzi (chodziło mi nawet o rzeczy tak drobne jak uśmiech do ekspedjentki w...na pewno nie monopolowym :) i wszyscy naokoło zaczeli mi się odwdzięczać tym samym. Zmieniając sam siebie sprawiłem że wszystko dookoła zaczeło się może nie zmieniać tak dosłownie ale zmieniło się moje nastawienie do świata a świat zmienił swoje nastawienie do mnie. Wtedy też poznałem rzeczy których wcześniej nie było mi dane poznać lub też miałem o nich jak się okazało błedne wyobrażenie. Szczególnie jeżeli chodziło o przyjaźń bo własnie wtedy poczułem że mam przyjaciela
) i na dodatek polepszyły sie moje stosunki z rodziną. Wreszcie mogłem powiedzieć sobie że jest coraz lepiej i że jestem szczęśliwy :) W końcu przyszedł moment o którym aż tak dużo nie myślałem ale wiedziałem że on nastąpi wróciłem tam gdzie poniosłem porażkę( ten enigmatyczny plac boju na którym niemal poległem to moja szkoła hehe:) szczerze powiedziawszy bałem się nauki ktora zawsze sprawiała mi duze problemy ale tymrazem liczyłem na to że nie bedzie aż tak źle... A tu nagle pojawiła się się przyczyna mojego nieszczęścia sprzed kilku miesięcy i podeszla do mnie...zaczeliśmy rozmawiać, powiedziala mi że spoważnialem... i uwierzyłem że tymrazem będzie inaczej i znowu moje serce zabiło szybciej na widok jej uśmiechu...ale nadal wyczuwalem że dzieli nas jakiś dystans, jakaś bariera...znowy zagłębiłem się w moim wlasnym świecie, świecie nieco odmienionym w którym nawet marzenia stały sie inne...i własnie tam postanowiłem znaleść coś co pomogłoby mi zblizyć się do tej dziewczyny. Każdego wieczora to marzylem to rozmyślałem wszystko po to żeby mieć co powiedzieć, wszystko po to by pokazać że jestem kimś wartościowym i ze jestem wart jej uczuć...ale nadal coś było nie tak. Ciągle czułem że nie ma między nami takiej bliskości która pozwalała by mi czuć że ta znajomość to coś więcej niż tylko odprowadzanie do domu...Dla mnie to było cos zupełnie innego, to było pokazanie jej jak bardzo mi zależy. stawałem się coraz bardziej przygnębiony bo znowu zapomniałem że to nie jest moja wina iż jestem odrzucony...Ale walczyłem z wszelkimi myślami które sugerowały mi że to nie ma sensu, wierzyłem że ona mnie...pokocha, jakże się myliłem. Nie tylko to odrzuciła, jej nie zależalo nawet na tym bym był jej przyjacielem. poczułem się znowu nic nie wart ale miałem nadzieje na to że to tylko złudzenia ale te złudzenia okazały się jedyną prawdą gdy po raz ostatni usłyszałem "nie mam dla ciebie czasu" To wydarzenie mnie odblokowało i pozwoliło nieco inaczej spojrzeć na to co się stało nie chodziło tu już o dzięwczynę, chodziło o to jak bardzo się zmieniłem nie pod jej wpływem...pod wpływem uczucia jakie do niej żywiłem, uczucia które sprawiło że zacząłem podążać za głosem serca, uczuciem które sprawiło że otworzyłem nowe drzwi w mojej duszy, uczuciem które sprawiło że uwierzyłem w to że mam duszę! Że człowiek to nie tylko ciało ale także coś czego nie da się opisać żadnymi nazwami coś czego nie zbadają żadni naukowcy bo tylko my mamy do tego dostęp. By uwierzyć w to co teraz wiem nie potrzebowałem boga ani też duchowego pasterza, wystarczyło pokochać kogoś całym sercem by poczuć że to serce mam.
"jak se podchmielisz tak się wyśpisz"