02.03 -Komunikacja miejska w LA(przeklejka z fejsa)
W Los Angeles jest jedna rzecz, która irytuje mnie jeszcze bardziej niż bezdomni.
Miasto jest ogromne. Bukując pierwsze mieszkanie nie bardzo miałem tego świadomość i zgodnie z zasadą „z centrum wszędzie blisko” właśnie tam zarezerwowałem lokum.
Jednak gdy przyjrzałem się mapie okazało się, że nie jest tak kolorowo jak myślałem.
By dostać się ze Śródmieścia do plaży trzeba pokonać około 25 kilometrową trasę. Przemyślałem sprawę i stwierdziłem, że utrata opłaty serwisowej i niekorzystnego przewalutowania depozytu po anulacji rezerwacji jest warta tego by się nie wk***iać długim dojazdem i kolejną chatę wziąłem w okolicy plaży.
I co?
Jednak się wk***iam.
Mieszkamy przy Venice, niby spoko lokalizacja, do plaży 1,5 mili, do centrum bezpośredni autobus spod domu, jednak tam nie bardzo jest co zwiedzać, jednak by dostać się w turystyczne miejsca, zwykle trzeba przebrnąć przez centrum aby złapać przesiadkę.
Można autobusem, z godzinę i lepiej, o ile w ogóle przyjedzie. By uniknąć korków można po drodze złapać przesiadkę na metro, tylko to też nie jeździ jakoś super często, a i siatka połączeń wygląda jak by była projektowana przez kogoś kto wypalił za dużo wszechobecnej tutaj marihuany.
Gdy jesteś już w centrum i masz jeszcze trochę cierpliwości możesz próbować ruszyć do miejsca docelowego, na przykład tak jak my w niedzielę, wybrać się na Aleję gwiazd – tu dostaniesz się prosto, a stamtąd np. na Rodeo Drive(najdroższa ulica w USA). Na mapie niby blisko, w rzeczywistości potrzeba jednak 2 przesiadek...o ile autobus przyjedzie(Jeżeli myślisz, że w Polsce autobusy strasznie się spóźniają, to przemnóż to razy dwa, albo i trzy). :)
Potem musisz jeszcze wrócić do domu, rozkład w Google pokazuje Ci ładną, półtoragodzinną trasę, jednak gdy autobus się spóźni/nie przyjedzie, trasa jest już inna, potem spóźnia się kolejny, a tu jeszcze jedna przesiadka...w tym momencie myślisz już tylko by być w samolocie do domu. :)
Dziś też zaplanowaliśmy 2 atrakcje naraz – znak Hollywoodu i studio Universala(o tym w dalszej części wpisu), no bo przecież jednak prawie obok siebie.
I ch**.
Po prawie 2 godzinach podróży(a to autobus nie przyjechał, a to metro się spóźniło) dojeżdżamy w podobno najlepsze miejsce z którego można wybrać się pod znak.
Odpalamy nawigację i okazuje się, że potrzeba nam jeszcze kilkudziesięciu minut marszu, w dwie strony daje to ponad godzinę. Jest 9, słońce świeci już z pełną mocą.
Znak widzieliśmy wcześniej z daleka, więc szybko kalkulujemy, czy kilka lajków pod
fajną fotką na fejsie jest warte wk***iania się i zmęczenia, które na pewno się pojawi, a kolejna zaplanowana atrakcja jest jednak ciekawsza.
Olewamy temat. No pewnie wstyd.
Kiedyś, ktoś napisał mi, że być w USA i nie pójść do Gold's Gymu to też wstyd. Tam też nie idę, bo wstyd to ruchać własną matkę, a nie olać miejsce, w którym niby powinno się być.
Ciężary wszędzie ważą tyle samo, a perspektywa spotkania jakiegoś znanego kulturysty nie bardzo mnie jara - i tak nie wiem kto jest kto.
Reasumując temat komunikacji, nie uważam się po kilku dniach za eksperta od Los Angeles. Mam jednak porównanie z innymi dużymi miastami. Z Nowym Jorkiem, Pekinem, czy chociażby naszym europejskim Berlinem i wszędzie(moim zdaniem), wszystko jest zaplanowane i działa bardzo sprawnie. W zasadzie korzystając tylko z kolejek podziemnych i nadziemnych można dostać się wszędzie, ewentualnie kawałek pokonać z buta, lub z dobrze zgraną siatką połączeń autobusowych/tramwajowych.
Zawsze przecież można wynająć samochód, owszem można. Jednak korki zawsze denerwują bardziej gdy sam siedzisz za kierownicą. Druga sprawa - ruch drogowy w USA nieco różni się od naszego. O ile poza miastem wszystko jest super, to w mieście(w dużym przejaskrawieniu) na drodze ważniejszy jest ten, kto pierwszy użyje klaksonu. Mieliśmy okazję korzystać z samochodu w Nowym Jorku i mimo bardziej intuicyjnych przepisów niż w Polsce, moim zdaniem trzeba sporego „oklepania” by radzić sobie tutaj na drodze.
Poruszanie po LA nie jest może zbyt fortunne, za to doskonale radzą sobie w wyciskaniu z turystów ostatniego grosza(choć zostało nam ich jeszcze parę). Doskonałym przykładem jest tu wspomniane wyżej Universal Studio, czyli w zasadzie takie fajniejsze wesołe miasteczko.
Sam wstęp dla dwóch osób to już około 1000zł. Gdy zamarzy Ci się pierwszeństwo zwiedzania(krótsza kolejka)koszt rośnie o połowę. Tak, wiem - będąc za granicą przeliczanie na złotówki nie ma sensu, robię to jedynie na potrzeby wpisu by jak najlepiej zobrazować sytuację.
Płacisz i może Ci się wydawać, że to już koniec kosztów. O nie...
My co prawda w środku kupiliśmy jedynie kawę s Starbucksie, jednak bardzo liczne grono osób, które odwiedzają US, to rodziny z dziećmi i ze względu na to wszystko jest tu doskonale przemyślane.
No bo jak to? Idziesz z dzieckiem na „szoł” Harrego Pottera, gdzie aktorka wywołuje z publiczności jedno dziecko, któremu wybiera różdżkę, po kilku teatralnych trikach różdżka zostaje znaleziona, a wybraniec otrzymuje ją za darmo...a co zresztą dzieci? Nie ma problemu – drzwi wyjściowe prowadzą prosto do sklepu z różdżkami. Spróbuj teraz nie kupić...
Idziesz w kolejne miejsce, odklepujesz atrakcję i bam, „Exit” znowu jest nie na zewnątrz, a do sklepu i tak praktycznie za każdym razem.
By nie było, że tylko marudzę – miejsce na pewno godne odwiedzenia, dopracowane w każdym detalu. Od zamku Hogwartu (tak kurva mają tam zamek :D, a do tego jeszcze całe miasteczko Hogsmeade, oczywiście pełne sklepów znanych z książek) po „żywych” Transformersów czy dinozaury. Jestem chyba już jednak za stary – podobno na zwiedzenie całości jeden dzień to za mało, a ja po około 5 godzinach miałem dość.