Do Lionhart.
"Pchające ręce" wbrew pozorom nie polegają na pchaniu, ale na panowaniu nad równowagą własną i przeciwnika, także z wykorzystaniem wspomnianej zasady znanej w judo, Trochę bardziej rozwiniętej, bo nie chodzi tylko o pchanie i ciągnięcie, ale o pracę z siłami działającymi w bardzo różnych kierunkach, często jednocześnie. Poza tym chodzi tu też o wyszukiwanie i "tworzenie" luk w obronie przeciwnika. W san shou te umiejętności są wykorzystywane, ale san shou się do nich nie ogranicza. W dużym uproszczeniu (strasznie tu spłycam) można powiedzieć, że nasze san shou przypomina nieco
boks tajski (raczej w ochraniaczach), ale bez wysokich kopnięć.
Do Lobo.
Zadane pytanie jest chyba retoryczne? Przecież wszyscy doskonale wiedzą o co chodzi. Pieniądz nie jest nowym wynalazkiem. Nie chodzi nawet o wielkie kokosy. Ale są ludzie, którzy chcieliby zarobić na życie, zajmując się tym co lubią. Fakt, że dawniej np. w Chinach mistrzowie mieli zwykle niewielu uczniów. Z różnych przyczyn. Bo np. styl utrzymywano w tajemnicy i nauczano tylko w obrębie rodziny. Albo mistrz był powstańcem przeciwko aktualnej dynastii, w związku z czym nie mógł prowadzić otwartej działalności. Natomiast gdy miał taką możliwość i nauczał zarobkowo, to miewał "nawet" kilkudziesięciu uczniów (bywało że więcej) w ciągu życia. I to mu wystarczyło, bo opłaty jakie przyjmował (w pieniądzach lub naturze - np. workach ryżu) bywały ogromne. Często cała wioska składała się, żeby młodego człowieka wysłać na naukę do mistrza. Jeszcze dziś, koszty nauki w
Chinach są porównywalne z np. czesnym za studia u nas. Oczywiście wiąże się to z perspektywami zawodowymi (jak studia u nas), czyli np. szansą zostania ochroniarzem (choćby z znaczeniu portiera przy bramie jakiejś uczelni), dostania się do policji lub armii (w Chinach nie ma poboru, służba jest ochotnicza i trudno się dostać, bo wielu biednych młodych ludzi widzi tam dla siebie jedyną szansę). Na Zachodzie sytuacja wygląda jednak zupełnie inaczej. Mało kto gotów jest płacić za naukę poważne kwoty, a więc zastosowanie ma zasada: "niska cena, duży obrót". Oczywiście to co się nadaje do szerokiej popularyzacji, a to co ćwiczono dawniej do wykorzystania w walce z wrogą armią, to różne rzeczy. Z pewnością różne combaty, krav magi itp. nie nadają się do szerokiej popularyzacji. Sztuki walki, które można popularyzować, po prostu muszą mieć jakieś inne walory. Dlatego karate, takie jak zaczęto popularyzować od czasów Funakoshiego nadaje się do popularyzacji. I inne sztuki walki, jeśli mają się nadawać do szerokiej popularyzacji muszą iść podobną drogą. Jeśli nastawiają się tylko na skuteczność w walce, to o.k., paru gości może to ćwiczyć, ale z popularyzacją tu lepiej uważać. To znaczy nie obawiałbym się, że za dużo ludzi będzie umiało walczyć, bo to nierealne. Poważnych umiejętności nie rozwija się tak łatwo. Ale miałbym jednak pewne obawy, że to "combatowe" podejście może sprzyjać rozwijaniu agresji.
Gdy ja mówię np. o popularyzacji yiquan, to mam na myśli nie tylko umiejętność walki wręcz. To czym ja się zajmuję, i co popularyzuję, w co wprowadzam swoich uczniów, to także chińska kultura, dążenie do jej poznania, zrozumienia, odniesienia do naszej kultury, odnalezienia podobieństw i różnic. Sam trening ma nie tylko zwiększyć umiejętności przydatne w samoobronie, ale służyć także zdrowiu i dawać przyjemność. Przyjemność samego ćwiczenia, poczynając od ćwiczeń podstawowych, aż po sparing. Przyjemność nauki, poznawania zasad na jakich opiera się trening i walka wręcz, poznawania klasycznych chińskich koncepcji, odnoszenia ich do tradycyjnych filozofii oraz do współczesnej nauki. I jest to tworzenie także pewnej wspólnoty, połączonej wspólnymi zainteresowaniami, i kultywującej pozytywne, powszechnie uznawane wartości. Jak mówi chińska sentencja: "Ucząc się sztuki walki, przede wszystkim powinieneś uczyć się jak być dobrym człowiekiem".