...
Czeczenia
"Trzydziestu ośmiu snajperów"
Hazman Umarowej nie powinno już byc na świecie. To specjalnie dla niej Borys Jelcyn odprawił do Pierwomajskoje trzydziestu ośmiu snajperów. Dzielni chłopcy z rosyjskich brygad zabójców "Alfa", "Wympiel" i "Witiaz" mieli wystrzelać po kolei wszystkich 285 bojowników z komanda Salmana Radujewa, okrążonych w malej awarskiej wioseczce na pograniczu Czeczenii i Dagestanu. Wśród nich była Hazman, dziennikarka czeczeńskiej telewizji "Prezidentskij kanał". Jej programy emitowano z ruchomego wozu transmisyjnego, na który Rosjanie bezskutecznie polowali przez dwa lata.
Hazman przyszła do Pierwomajskoje z terytorium Czeczenii, razem z inna dziennikarka prezydenckiej telewizji, Tamara Kalajewa. Ja byłem w wiosce z bojownikami Radujewa. Rosjanie dopiero okrążali cala okolice. Na polach wokół wsi wysadzili desant śmigłowcowy, podciągali czołgi i pojazdy pancerne. Bitwa miała się dopiero rozpocząć.
- Hazman, wyjdź ze mną z wioski - prosiłem dziewczynę. - Tutaj wszyscy zgina.
- Nie, zostanę z chłopcami.
Szturm wioski trwał bez przerwy ponad osiemdziesiąt godzin. Na domki z gliny zrzucono dziesiątki ton bomb, wystrzelono tysiące rakiet i pocisków artyleryjskich. Po tygodniu oblężenia bojownicy przebili się przez potrójny pierścień rosyjskich wojsk i powrócili do Czeczenii. Z siedmiu dziewcząt, które byly wtedy z brygada Salmana Radujewa, przeżyły dwie. Hazman była jedna z nich. Do dzisiaj cos mnie ściska w gardle, kiedy wspominam jej opowieść o cudownym ocaleniu.
Wychodziliśmy około drugiej w nocy. Od razu zaczął się bój. Zaraz za wioska był głęboki kanał i już tam natknęłam się na pierwszych rannych. Tu tylu rannych, a mogłyśmy zabrać tylko jednego. Nam było gorąco, ale ranni mokrzy, umierali na tym mrozie. Okryłam kogoś swoja kurtka dżinsowa... Oni nic nie mówili, patrzyli tylko za nami. Odchodziłam z nadzieja, ze zdążymy odnieść jednych i wrócimy. Najciężej rannych zabieraliśmy, pozostałych bandażowaliśmy. Ja niosłam jeszcze dwie kamery, swoja i Radujewa, któryś ranny oddal mi automat, żeby nie zostawiać, bo wokół Ruscy. Rzuciłam to wszystko, biegałam, zakładałam opatrunki, zmuszałam ludzi, by zabierali rannych. Zostałam z tylu. Widzę leży trzech - rosyjski omonowiec i dwóch naszych, jednemu oko wyciekło, drugi miał strzaskana rękę. Spytałam, kto ma bandaż. Omonowiec mówi - siestrionka, u mienia. Chłopcy zabrali naszych. Popatrzyłam na omonowca, był ranny w wielu miejscach, już dochodził.
- Siestrionka, idi, a to ostanieszsa.Płakałam: - Jak cię mogę zostawić! Zostaliśmy sami.
- Idi! - Gdzie cię trafiono? Podniósł kurtkę. Miał wielka ranę na boku, przy kręgosłupie. Omonowcy, którzy tu byli przed nami, zabrali rannych zakładników, ale jego zostawili, widać zrozumieli.
- Idi... Umarł. Siedziałam przy nim z pół godziny, wpadłam w jakiś dziwny nastrój, jakbym była na spacerze... Potem ktoś krzyczy, to byli nasi. Postawili mnie na nogi. - Z kim ty siedzisz, przecież to omonowiec?! Oni tez zbłądzili, mieli rannych. Wzięłam jednego z nich, Szamila, miał obie nogi przestrzelone. Byli tez z nami młodzi chłopcy, ciągle wpadali w panikę, nakrzyczałam na nich: - Jak wam nie wstyd! Potem przyszli do siebie. Ranny Szamil, napompowany narkotykami, ciągle pouczał mnie, jak umykać od kul snajperów. Zebrało się kilka grup i dołączyliśmy do kolumny...
Trafiliśmy na rurociąg, przechodzący nad kanałem. Grupa z dziewczynami i Arabami wyszła na wioskę Azamas-jurt i tam zginęła w okrążeniu. Wystrzelali ich wszystkich snajperzy, kiedy zrozumieli, ze nie wezmą żywcem. Był już świt. Pod rura położyliśmy rannych. Przewodnicy poganiali: - Szybko, szybko, wrócimy po nich. Ja poszłam pierwsza, potem Szamil i Radujew, na brzuchu po tej rurze. Myślałam, ze nie przejdę, ze jestem za słaba, ale przypomniałam sobie Ajdamira. Od pierwszego pola za wioska niósł na plecach Mielchazi. Niósł i płakał. Okryłam ja swoim swetrem, chociaż wiedziałam, ze jest martwa. Zaniósł ja na ciężarówkę, do samego końca. - Ja sam, ja sam - chociaż chcieli mu pomoc... Po drugiej stronie byli nasi. Zobaczyli mnie, ucieszyli się, był tam Lioma, brat Hunkar-paszy. Ledwo wyciągnęłam do nich ręce, kiedy przyleciały śmigłowce. Ostrzelały podstawione pojazdy - motocykle, ciężarówkę, autobus. Wszyscy się rozbiegli. Ajub, przy którym stałam, został na środku drogi. Ajub, w Pierwomajsku, kula utkwiła mu w szczęce. Dal mi dwa magazynki do automatu: - Nie bój się! - Nie boje się!
Śmigłowiec zawisł nad naszymi głowami, a on strzelał do niego, podawałam mu magazynki. Spadały na nas kule, odbite od maszyny. Śmigłowiec podstawiał pancerz, manewrował, nie mogli nas namierzyć z karabinów, a kiedy Ajub zobaczył, ze użyją rakiety, rzucił mnie do rowu, w śnieg, i przykrył sobą.
Śmigłowce odleciały. Poszliśmy we dwójkę w stronę Szolkowskiej. Zaczęłam zamarzać, byłam tylko w koszuli. Jeszcze raz ostrzelały nas śmigłowce. Ajub musiał mnie już ciągnąc za sobą. Doszliśmy o dwunastej w południe. Wszyscy byli już u ludzi w domach. Prawie wszyscy ranni. - Gdzie są dziewczęta? - miotał się ranny Lioma. Zmarł po pół godzinie. Hunkar-pasza był ciężko ranny. Kiedy mu powiedzieli o śmierci brata, przełknął łzy. - No cóż, wszyscy jesteście moimi braćmi. Zaczęliśmy liczyć, ilu nas zostało... Rachunek był straszny. Trzech poległo w Kizlarze. Siedemnastu w czasie oblężenia. Dwudziestu dwóch, kiedy przebijaliśmy się przez rosyjskie pozycje. Czterdziestu zabiły śmigłowce. Razem - osiemdziesięciu dwóch".