Dziesiątki materiałów za mną a ciąg nadal wydaje się nie być u mnie idealny, stwierdzam to po bólu lędźwi na kolejny dzień, choć w czasie wykonywania nic mnie nie boli. Ogólnie względnie jest lepiej, bo pierwsze ciągi wykonywałem tylko ciągnąc, pomijając totalnie fazę opuszczania - robiłem to grawitacją. Wtedy plecy potrafiły boleć nawet między seriami delikatnie.
Ważę 73kg, stosuję umiarkowany ciężar bo 90kg na 5 powtórzeń, mimo że potrafię wziąć o 30kg więcej tyle samo razy. Ruch zaczynam od napięcia ciała, następnie ciągnę sztangę na siebie, aktywuję nogi mniej więcej w taki sposób aby "pełny wyprost" osiągnąć dopiero na koniec ruchu. Nie wzruszam ramionami, nie wyrzucam szyi do przodu, nie odchylam się do tyłu. Następnie wycofuję biodra opuszczam sztangę w sposób kontrolowany milimetrowo oddaloną od ud i mniej więcej na poziomie kolan odkładam ciężar na ziemię. Mam manię patrzenia na proste plecy w lustrze, choć wiem że wzrok powinienem trzymać przed sobą, ale to pomogło mi zauważyć że w fazie opuszczania występuje u mnie lekkie zaokrąglenie pleców na wysokości odcinka piersiowego. Wiadomo, nie wygląda to jak 6 rzecz jasna ale nie potrafię tego bardziej skontrolować... Mam jakiś problem z tego typu ćwiczeniami, tak samo ciężko mi się pochylić o prostych plecach do wiosła, nie wyobrażam sobie zrobić skłonu do przodu ze sztangą na barkach ("dzień dobry"), po prostu ogranicza mnie mobilność.
I teraz pytanie... czy ten problem może być spowodowany słabym rozciągnięciem? Co do skłonu to na pewno, ale raczej chodzi mi o bolesność pleców na kolejny dzień. Bez bicia się przyznam że nie jestem orłem rozciągania i maksymalnie mogę schylić się do brzuchatego łydki mając proste kolana. Jeśli tak to ile minut takie rozciąganie powinno mi dziennie zająć?
Pozdrawiam i dziękuję za przeczytanie