Nie chcę siedzieć bezczynnie i czekać. Wiem, że to nie jest wymagający rywal, ale dzięki temu jestem ciągle w ruchu i utrzymuję ciało w wysokiej formie. Na poważnych przeciwników przyjdzie czas później... Bóg powiedział: "Proście, a będzie wam dane..", będę więc walczył z kimkolwiek do czasu aż dostanę któregoś z mistrzów".
Słowa te wypowiedział jeszcze niedawno nie kto inny jak negatywny bohater mijającego weekendu, przeterminowany do bólu Evander Holyfield, który po raz kolejny już w karierze skompromitował się na oczach całego pięściarskiego świata.
W mojej opinii kompromitacja to określenie dokładnie oddające sytuację, w której znany ze swojej waleczności zawodnik nie podejmuje dalszej walki po zaledwie rundzie trzeciej, uskarżając się na kontuzję. Przypomnijmy, że w sobotę czasu amerykańskiego, na gali w The Greenbier w White Sulphur Springs w stanie Wirginia Zachodnia, wielokrotny champion wagi ciężkiej spotkał się w ringu z 38-letnim Shermanem Williamsem (34-11-2, 19 KO). Pojedynek ten został uznany za nieodbyty na skutek rozcięcia w okolicach lewego oka Evandera, który uskarżał się na ograniczoną z tego powodu widoczność. Sędzia uznał, że owa kontuzja to efekt zderzenia głowami i na tej podstawie uznał walkę za nierozstrzygniętą.
Każdy z kibiców oglądający tę walkę, a przede wszystkim ostatnią tego starcia rundę trzecią mógł odnieść wrażenie, że w kolejnej odsłonie Evander Holyfield zostanie ciężko znokautowany przez dużo mniej utytułowanego rywala. Prawdopodobnie wiedział to sam zawodnik, podejmując - z punktu widzenia swojego zdrowia
- słuszną decyzję. Nie bardzo tylko jest zrozumiałe łączenie dbałości o zdrowie zwłaszcza, gdy ma się 48 lat z zapowiedziami kolejnych walk i zdobycia kolejnego tytułu. Gdzie tu sens i konsekwencja?
Dla większości - jak mniemam - Evander Holyfield był/jest ikoną tego sportu
; jednym z największych w historii dokonując rzeczy niewiarygodnych. Zdobył brązowy medal olimpijski w wadze półciężkiej, został niekwestionowanym championem dywizji junior ciężkiej aby za chwilę zapisać się w historii zawodowego pięściarstwa jako jeden z najwybitniejszych ciężkich. Jak zatem owa większość fanów boksu może przejść obojętnie obok tego, co na dzisiaj ten legendarny zawodnik prezentuje swoją postawą, wyimaginowanymi celami na przyszłość, swoją „ringową" niemocą w starciu z zaawansowanym wiekowo „średniakiem"?
W roku 1990 Amerykanin zdobył trzy liczące się wówczas tytuły, stanowiące schedę po wielkim Mike’u Tysonie, nokautując w trzeciej rundzie pogromcę słabo dysponowanego Żelaznego - Jamesa Bustera Douglasa. Mistrzowskie pasy królewskiej kategorii bronił w starciu z takimi asami zawodowego pięściarstwa jak George Foreman czy Larry Holmes. W 1992 roku przegrał nieznacznie na punkty z jednym największych gladiatorów współczesnego pięściarstwa, Riddickiem Bowe, aby rok później zrewanżować się przewyższającemu go znaczne pod względem warunków fizycznych rywalowi, co w mojej ocenie postawiło go na równi z największymi tego sportu. Następnie przyszła nieznaczna, punktowa porażka ze wspaniale dysponowanym wówczas Michaelem Moorerem. Zwycięstwo nad Rayem Mercerem stworzyło Holyfieldowi możliwość trzeciej walki z Bowe, w której po raz drugi nie sprostał sile fizycznej przeciwnika, jednak jego postawa, serce do walki oraz niebywałe wyszkolenie techniczne sprawiło, że owa trylogia zapisał się wielkimi zgłoskami w historii wagi ciężkiej. W mojej prywatnej
kategoryzacji, Real Deal zakończył drugi rozdział swojej historii. Pierwszy miał miejsce w dywizji junior ciężkiej.
Trzeci, mój subiektywny rozdział kariery Holyfielda to dwukrotne zwycięstwo przed czasem z nie będącym już na swoim niewiarygodnym gazie, ale wciąż mocnym, faworyzowanym wówczas Mike’m Tysonem, sponiewieranie w rewanżu Michaela Moorera (Moorer był pięć razy liczony) czy w końcu dwumecz z Lennonem Lewisem który w mojej opinii zakończył się stosunkiem
1:1 (w pierwszej, ogłoszonej remisem walce lepszym pięściarzem był Lewis; w rewanżu, ogłoszonym zwycięstwem Brytyjczyka, nieznacznie lepszym pięściarzem okazał się Holyfield). Na tym zakończył się trzeci rozdział w karierze Evandera, nie ostatni acz kończący świetność tego wielkiego wojownika. Później - z małymi wyjątkami - przyszły już tylko upokorzenia i kompromitacje.
Jak bowiem można nazwać to, co zrobił z byłym, czterokrotnym championem królewskiej kategorii Chris Byrd, ośmieszając go w każdym elemencie pięściarskiej sztuki? „Ciężkiemu" Toney’owi niczego odmówić nie można, jednak rzucenie na deski znanego z niezwykłej odporności Evandera, temu drugiemu chwały nie przyniosło. W końcu deklasacja z rąk Larry’ego Donalda pokazała, że The Real Deal to już jedynie historia. Ktoś powie: dosyć.., wystarczy tych rozdziałów w karierze Evander Holyfielda, jednak dopiero w tym momencie Amerykanin rozpoczął mój subiektywny piąty i mam nadzieję ostatni period swojego pięściarskiego żywota.
Zwycięstwo nad Fresem Oquendo, dużo mniej wyraźna niż kilka wcześniejszych przegrana z ówczesnym championem Sułtanem Ibragimovem czy też wygrana/przegrana z Nikołajem Wałujewem tchnęła w kibiców Evandera mały optymizm, co oczywiście nie znaczy, że ktokolwiek o zdrowych zmysłach namawiałby go wówczas do kontynuowania kariery. Te nie najgorsze występy zamazały jedynie obraz obijanego idola, przegrywającego championa, upadającej legendy zawodowego boksu. Do wczoraj!
Ów żenujący spektakl, jakiego byliśmy świadkami w pojedynku Holyfielda z Williamsem każe poważnie zastanowić się nad zdolnościami percepcji, rozpoznawania rzeczywistości przez tego 48-letniego pięściarza, który na kilka dni przed walką zapowiedział swoją motywację do wywalczenia kolejnego tytułu w wadze ciężkiej. Panie Evander, czy z Pana głową wszystko w porządku?
Adrian Golec
boxing.pl
Sama prawda, Holyfieldowi powinno się odebrać licencje. W ostatni weekend miał dużo szczęścia ,że nie zakończyło się to ciężkim nokautem, który go z pewnością czekał... Real Deal z pewnością jest żywą legendą oraz ikoną tego sportu ale dla jego bezpieczeństwa lepiej będzie jak nie wejdzie już nigdy na ring.
"I try to catch him right on the tip of the nose, because I try to push the bone into the brain." (M.Tyson)