...
fajny artykuł o Chelsea:
Pan Nikt chce wygrać Ligę Mistrzów
Rafał Stec
2008-04-08, ostatnia aktualizacja 2008-04-08 13:23
Chelsea to dziś zjawisko niezwykłe. Piłkarze się wyemancypowali, odcięli od reszty klubu, jakby istotnie założyli państwo w państwie. W Stambule, gdzie przegrywali w środę ćwierćfinał Ligi Mistrzów z Fenerbahce, widać było, że pozostają zespołem bez trenera.
Zmyślny biznesmen Roman Abramowicz od początku zdawał sobie sprawę, że na europejskim rynku futbolowym napotka konkurencję mocniejszą niż u siebie - na Czukotce i ziemiach trochę bliższych, po naszej stronie Uralu - więc triumf w Lidze Mistrzów będzie operacją bardziej skomplikowaną niż prosty jak budowa cepa skok na profity z prywatyzacji po rosyjsku.
Dlatego nie patrzył na koszty, sięgając wyłącznie po specjalistów najwyższej klasy. Z Portugalii ściągnął sobie José "Wielka Gęba" Mourinho, trenera z najgorętszym wówczas nazwiskiem i monstrualnym ego. Z całej Europy uruchomił taśmowy import wielkich osobowości boiska, decydując się tylko na tych, za których zdołał przepłacić. Z Manchesteru United wyjął menedżera Petera Kenyona, czyli wybitnego fachowca od zamieniania goli w gruby szmal. Nawet na fotel dyrektora sportowego wsadził nabytek luksusowy: za przejęcie Franka Arnesena wypłacił Tottenhamowi, według różnych źródeł, od pięciu do ośmiu milionów funtów odszkodowania, czyli coś koło rocznego budżetu Wisły Kraków. Kto klubowe korytarze zamiata, nie mam pojęcia, ale zgaduję, że może to być ekipa olimpijskich multimedalistów w curlingu.
Mistrzostwo Anglii - marne mistrzostwo Anglii, taki tam sukcesik przy aspiracjach sięgających globalnej dominacji - musiało przyspieszyć inwestycje. Latem 2006 roku w Londynie wylądował Andrij Szewczenko, chyba najwybitniejszy wtedy napastnik świata. I się nie przyjął. Był w kipiącym od osobowości rosyjskim barszczu jednym uchem - dosłownie: uchem - za dużo. Zupa się wylała, choć nie od razu.
Andrij Szewczenko, czyli w szatni mamy kapusia
Czy Abramowicz właśnie wtedy doszedł do wniosku, że wyrosło mu pod nosem państwo w państwie? Że ruskiego jedynowładcy piłkarze nie zaakceptują? O powstającym wewnątrz klubu zakonie na pewno słyszał, zakonnej hierarchii nikt nie trzymał zresztą w sekrecie. Na szczycie stał guru Mourinho, na adiutantów dobrał sobie opoki drużyny - Johna Terry'ego oraz Franka Lamparda, tuż pod nimi znajdowała się reszta graczy publicznie obwołanych przez portugalskiego trenera nietykalnymi, na spodzie tkwiła reszta kadry. Układ był jasny i nikt z nim nie dyskutował.
Szewczenko do niego nie pasował. Najbliższym zausznikiem Mourinho nie został, bo ten szkoleniowiec wcale go w zespole nie chciał (choć dawał mu grać), a roli szeregowego członka nie mógł przyjąć tyleż ze względu na gwiazdorską pozycję, co osobistą przyjaźń z carem Romanem.
Piłkarze poczuli, że do szatni wlazł kapuś. Nie wiadomo, czy na widok wchodzącego Szewczenki milkli, czy rozmawiali szyfrem, ale do prasy wyciekły informacje o ich przekonaniu, że ukraiński snajper donosi Abramowiczowi o wszystkim, co uzna za ważne i ciekawe. Nawet na boisku było widać, że nowego napastnika kochają jakby mniej.
By rozbić sektę, przedsięwziął Abramowicz środki specjalne. Wylał José Mourinho, by wymienić go na pierwszego w nowej Chelsea podwładnego dla piłkarskiej elity anonimowego, ale za to lojalnego - Avrama Granta. Pana Wszechświat zastąpił Pan Nikt, trenera kontrowersyjnego i sławnego zastąpił trener bez sukcesów, który swoją nijaką aparycją, nijakim pomrukiwaniem na konferencjach prasowych oraz nijaką osobowością podsuwał wątpliwości, czy Abramowicz nie wziął go - niewidzialnego bystrzaka - raczej na szefa prywatnych służb specjalnych.
Jedno nie wyklucza drugiego, choć oczywiście niczego nie sugerujemy. Szewczenko to miły chłopak i na pewno nie kabluje, na Stamford Bridge nie ma inwigilacji, w szatni nie ma pluskiew. A jeśli nagrywamy, to jawnie. Widziałem po jesiennym meczu z Valencią w strefie mieszanej, gdzie dziennikarze spotykają się z zawodnikami: przy każdym udzielającym wywiadu piłkarzu Chelsea stał smutny pan w klubowym garniturze i nagrywał. Oczywiście po to, by angielskie brukowce znowu nie nazmyślały.
Drogba odstawia samowolkę
Pokusy dopadały dziennikarzy ze wszystkich stron, bo wylanie Mourinho wznieciło w drużynie otwarty bunt. Drogba wypalił, że odejdzie, nowego pana nie chcieli uznać ani Terry, ani Lampard, a pech chciał, że wymienieni tworzyli kręgosłup podstawowej jedenastki. Bez Portugalczyka wszystko straciło sens, jego następca miał złowrogą twarz znienawidzonego ojczyma, który wykopał z domu uwielbianego tatę, piłkarze okazywali mu jawne lekceważenie. Nie pomogło nawet zatrudnienie drugiego trenera - osławionego holenderskiego Henka ten Cate - który miał odgrywać rolę złego gliny, by drużyna polubiła łagodniejszego Granta.
Nie polubiła. Gazety opisywały ze szczegółami, jak starszyzna graczy organizuje zebranie zespołu, jak wszyscy spóźniają się na trening, jak interweniujący Grant zostaje odprawiony, bo przecież nikt go nie zapraszał. - Nie muszą mnie lubić, nie dbam o to. Nie ma w świecie szkoleniowca, którego lubiliby wszyscy jego piłkarze - mówił w piątek Izraelczyk. Kiepskie porównanie. Sensowniej brzmiałoby - carskiego namiestnika też nikt nie lubił.
Tyle że carski namiestnik przynajmniej budził respekt, a Granta nie boi się nikt. Jeśli dokona nietrafionych zdaniem piłkarzy zmian, to zbiera burę. Publicznie, przy ludziach. (W dodatku przy wścibskich sensatach z mikrofonami, czyli mamy coś w rodzaju chłosty na środku placu Czerwonego).
Chelsea to dziś zjawisko niezwykłe. Piłkarze się wyemancypowali, odcięli od reszty klubu, jakby istotnie założyli państwo w państwie. W Stambule, gdzie przegrywali w środę ćwierćfinał Ligi Mistrzów z Fenerbahce, widać było, że pozostają zespołem bez trenera. Regularną samowolkę odstawiał zwłaszcza Drogba, który strzelał z każdej, nawet najbardziej nieprzygotowanej pozycji - marnował nieliczne szanse, bo jego zrywy nie dawały żadnych szans powodzenia. Ma prawo, należy do starszyzny. Przy Mourinho prawa by pewnie nie miał.
Grant jest zbędny - cztery mecze przed triumfem w LM
Paradoksalność sytuacji na Stamford Bridge polega również na tym, że klub zdestabilizowany i nabrzmiały negatywnymi emocjami, co rusz wstrząsany dużą awanturą lub małą sprzeczką, wciąż jest bliski historycznego sukcesu. Po sezonie drużyna być może się rozpadnie, ale na razie zachowuje realne szanse na podwójną koronę - triumf w Lidze Mistrzów i Premier League.
Zwłaszcza wizja tego pierwszego inspiruje piłkarzy, którzy sukcesami w Anglii się już nasycili, a w pędzie po Puchar Europy aż trzykrotnie w minionych czterech sezonach zatrzymywali się w półfinale. I dziś nie wolno ich skreślać, nawet jeśli komuś zapadła w pamięć środowa klęska w Stambule, bo przy wyrównanych siłach w futbolu często zwyciężają ci, którzy pragną zwycięstwa ciut mocniej. A przecież konkurencja nie ma aż tak szerokiej kadry jak Chelsea - złożonej niemal wyłącznie z piłkarzy doskonałych, od bramkarza po atak, od pierwszego do ostatniego miejsca na ławce rezerwowych. Manchesterowi kontuzje Vidicia i Ferdinanda grożą katastrofą, nie wiadomo też, jak "Czerwone Diabły" zareagowałyby na ewentualną obniżkę formy Cristiano Ronaldo.
Chelsea nie ma piłkarzy niezbędnych.
Zbędny zdaje się natomiast Grant, choć dzielą go ledwie cztery mecze, by zostać najgorszym - a na pewno najmniej szanowanym - trenerem od Raymonda Goethalsa, który wygrał Ligę Mistrzów.