Wystarczy jedna wizyta na stadionie Świtu, by zrozumieć, że pierwsza liga w Nowym Dworze to incydent, że awans spadł jak gwiazdka z nieba, która musi zgasnąć, i to raczej szybko. Kiedy zapadnie ciemność (i zostaną tylko poświęcone przedwczoraj przez księdza jupitery), tragedii w podwarszawskiej miejscowości pewnie nie będzie. Dlatego przybysz z zewnątrz z sobotniego wieczoru, bezbramkowego i nudnego, mógł wysnuć tylko jeden wniosek - najsmutniejszemu zjawisku w polskim futbolu klubowym na imię Widzew.
Triumf chaosu
Piszę to jako człowiek darzący go wielkim sentymentem, który dorastał w mieście bez pierwszej, a nawet drugiej ligi, więc w latach 80., a później 90. kibicowskie uczucia lokował w łódzkim klubie. Klubie Bońka, Smolarka, Młynarczyka, Żmudy, Wójcickiego, Tłokińskiego, a później Łapińskiego, Czerwca, Citki, Michalskiego, Szymkowiaka. Klubie triumfami w pucharach podbijającego serca fanów w całej Polsce. Klubie, który dzięki porywającym meczom z Juventusem Turyn, Manchesterem United, Liverpoolem czy Broendby przeszedł do historii naszej piłki. Klubie z legendą, klubie wyrazistym i rozpoznawalnym, przecież "widzewski charakter" to było pojęcie kluczowe w słowniku każdego kibica.
Czym jest obecny Widzew? A raczej Widzew z soboty, bo słowami kluczami dla tego klubu są dziś "prowizorka", "tandeta", "chaos", "tymczasowość". Gdyby Canal+ przyznawał nie tylko piłkarskie Oscary, lecz także odpowiedniki Złotych Malin ("nagradza" się nimi hollywoodzkie gnioty), to sądząc po kiksach w starciu ze Świtem, czyli zespołem o dość ograniczonej sile rażenia, duet Arkadiusz Kaliszan - Bruno miałby szansę na triumf w kategorii "najgorsza para obrońców". Trudno sobie też wyobrazić scenę pt. "Widzew strzelający gola", bo gdyby kazać zgadywać komuś niezorientowanemu, do głowy by mu nie przyszło, że Lelo i Juliano przyjechali z Brazylii. Łatwo uwierzyłby natomiast, że obaj zostali z kraju pięciokrotnych mistrzów świata karnie wydaleni, bo nie mieli wstydu i mimo niewątpliwego beztalencia uparli się, by kopać piłkę za pieniądze.
Jeśli jednak znaleźli miejsce, gdzie im płacą, nie ma co ich obrażać, zwłaszcza że aż serce się kraje, gdy patrzy się na drużynę Widzewa jako całość. Zbieraninę graczy przypadkowych, nietworzącą żadnej spójnej, logicznej całości, przypominającą hale odlotów i przylotów na Okęciu, gdzie niezidentyfikowany, chaotyczny tłum łączy jeden cel - wszyscy przybyli, by jak najszybciej pofrunąć dalej.
Najemników 119
A czasem i nawet nie taki. Kaliszan z rozbrajającą szczerością wyznał w Canal+, że "ma trzydzieści parę lat i chciałby jeszcze na piłce parę złotych zarobić". Pięknie, piłkarz też musi jeść i płacić za dach nad głową, ale co to ma wspólnego z owym "widzewskim charakterem"? Czy łodzianie potrzebują graczy z taką mentalnością? Dlaczego mają tylko jednego, który na Piłsudskiego przebywa dłużej niż od początku tego sezonu (Patryk Rachwał - od 2001 roku)?
Widzewem co pół roku wstrząsa personalna rewolucja, wyrzuca się (albo sami uciekają) kilkunastu graczy, po czym sprowadza kolejnych najemników, zwykle takich, którzy nigdzie długo miejsca nie zagrzali. Np. Damian Seweryn, w sobotę bohater najgroźniejszej akcji ofensywnej Świtu - kopnął piłkę w Szeremeta, ta odbiła się od jego nóg i gdyby nie rozpaczliwy wślizg Bruno, wtoczyłaby się do pustej bramki siatki... Do Łodzi trafił kiedyś ze Szwajcarii, później wyjechał do Grecji, teraz znów wrócił.
Oczywiście wszyscy wymienieni nie mają prawa emocjonalnie identyfikować się z klubem, więc np. w starciu z Legią raczej nie nadrobią braków ambicją i determinacją, bo nie poczują, co znaczy rywalizacja obu klubów. Brazylijczykom ktoś o niej wspomni, jeśli w ogóle, na kwadrans przed spotkaniem. Nieustający korowód nieudaczników to jednak od kilku lat stały obyczaj w Widzewie. Kto dziś pamięta Darcy'ego Monteiro, który zaczął sezon w ataku, następnie przesunięto go na lewą pomoc, by skończył na lewej obronie? Jakim cudem trafił do Łodzi Predrag Andjelković (napastnik, półtora gola w lidze, ale głowy nie dam)?
Niezmiennie po klubie panoszy się tylko Andrzej Grajewski, który plecie androny, jak to z miłości do barw uparcie w nie inwestuje i ratuje przed upadkiem. Wierzyć się nie chce, przecież zamiast działalności dobroczynnej wystarczyłoby rozsądniej zarządzać. Tak czy owak na transferowym szale na pewno nie zyskuje drużyna i kibice, zyskują za to pośredniczący w handlu piłkarzami. Trudno się oprzeć wrażeniu, że to dziś podstawowy aksjomat widzewskiej polityki personalnej, że klub utrzymuje się przy życiu, by dać zarobić na prowizjach piłkarskim agentom. W tym sezonie przez stadion przy Piłsudskiego przewinęło się 35 piłkarzy, w ubiegłym - 32, dwa lata temu - 52. Wśród nich m.in. Pieprzyk, Sołtys, Rybarczyk, Celio (w lidze nie wystąpił, robił za tłumacza, bo jako jedyny z Brazylijczyków mówił po polsku) czy Oscar Luis Vera. Do swoich umiejętności przekonał ponoć wspólnym zdjęciem z Maradoną... Z minionego sezonu w Łodzi ostali się już tylko Rachwał i Seweryn (ale ten zdążył wyjechać i wrócić).
Pustka absolutna
W sobotę na trybunach Świtu ktoś rzucił, że akcje Widzewa spadają równolegle z malejącymi notowaniami jego sympatyka Leszka Millera. To porównanie tyleż nietrafne, że premier i jego świta to grupa konkretnych ludzi, którzy mogą odżyć - bądź nie - pod innym szyldem. Łódzcy najemnicy też zapewne wkrótce zmienią szyld. I nie będzie to miało żadnego znaczenia, bo za nazwą "Widzew" nie kryją się już żadne postacie wywołujące emocje - pozytywne lub negatywne.
Widzew to drużyna, której nie ma.
Rafał Stec
Podaruj dzieciakom coś od siebie http://www.pajacyk.pl/ <--------- just do it !!!