Średnio wypocząłem, ale problem tkwi w otaczającym świecie i okolicznościach. Czeka mnie dość stresujący okres. Trudno. Przeżyliśmy już kilka takich, to i teraz trzeba zacisnąć półdupki.
Pany, podbijając bębenek - bo lubię takie dyskusje - lepiej być "ładnym" czy "skutecznym"? Lepiej postawić na korzyść doraźną, czy długoterminową?
Dlaczego robimy to co robimy i jak z tym żyć?
"Chcę pakować, bo chcę być przystojny/atrakcyjny i rwać dupy stadami."
Nie poszukuję partnerki i efekt wabienia samic muskulaturą/sylwetką mam za sobą. Zresztą... Podzielę się wiedzą: one i tak - w większości przypadków - wolą słuchać, wąchać i dotykać niż oglądać. To my - faceci - jesteśmy wzrokowcami i bardzo często przekładamy nasz punkt widzenia na kobiety. Owszem, nieliczne, wychowane na kanałach modowych i serialach grono kobiet będzie wzdychać do ośmiopaków, barów i klaty, ale koniec końców, w domowym zaciszu i/lub wraz z nabieraniem doświadczenia, może okazać się, że w sztuce podrywania dużo bardziej przydatne będą godziny spędzone w bibliotece niż na siłowni. Mówię całkiem serio i pod rozwagę
Ok. Podzielę się jeszcze głębszą wiedzą (wiem skąd wiem - źródło zaufane, ale nie mogę się chwalić. Chociaż historia zasługiwałaby na książkę, co sugerowałem mojej Rozmówczyni - może kiedyś). Istnieją kobiety o nieco większym temperamencie niż średnia krajowa. One po prostu szukają dobrego seksu. I to właśnie one wiedzą gdzie patrzeć żeby ten seks u faceta odnaleźć. Pogadajcie na ten temat z żonami, kochankami, przyjaciółkami. Być może będziemy zaskoczeni (ja byłem): brzuch, pośladki i okolice lędźwi oraz nogi. Samice intuicyjnie (?) wyczuwają miejsca siły. I wyczuwają siłę bezbłędnie. "Diabeł mieszka w lędźwiach" - nie pamiętam z jakiego to filmu, ale tak chyba jest.
W zasadzie w drugą stronę to też czasami działa i najważniejszym mięśniem u kobiety może okazać się mięsień Kegla
Przepraszam za dosłowność.
"Chcę byś wielki i przypakowany żeby mnie nikt nie pobił! Chcę żeby się mnie bali!"
Zawsze byłem większy od rówieśników. Dawało mi to iluzję panowania nad sytuacją. Do czasu. Na szczęście w moich stronach, w czasach młodości życie bardzo często weryfikowało faktyczne zdolności do bitki (psychika rządzi). I nagle okazywało się, że wielka postura nie jest żadną ochroną. Jak uczył mnie kiedyś jeden wielki fan bijatyk osiedlowych z Lublina: "Jak bijesz się z grupą i chcesz wykorzystać efekt zaskoczenia, to w pierwszej kolejności wal największego. Primo: nie spodziewa się ataku, bo myśli, że budzi respekt posturą. Secundo: jak go obalisz to jego koledzy nasrają w gacie (taki byk i leży!), i potraktują cię jak wariata, przed którym trzeba wiać. Tertio: może się okazać, że ten największy jest najsłabszy psychicznie, a już na 90% będzie nieskoordynowany i wolny. Ale to musisz ocenić sam." Nasze rozmowy z B. (na marginesie: skutecznym i utalentowanym bokserem wagi lekkiej) też nadałyby się na książkę (w sumie znałem całkiem niezły garnitur kotów i kocic)
W realnym świecie prawdziwych kopniaków nikogo nie obchodzi ile godzin tygodniowo ćwiczysz, jakie masz 1RM i ile wiesz na temat jedzenia
białka. Koledzy (z dawnej podstawówki) opowiadali, że w pierdlu najwięksi mieli zawsze trudniej, bo każdy mniejszy kozak chciał się zweryfikować i poznać smak satysfakcji ze zmierzenia się z goliatem (niezależnie od wyniku starcia zyskiwał szacunek i punkty do reputacji)
No dobra. Ale ja się z nikim nie biję, nie wybieram się do kryminału i jedynie mógłbym chcieć błysnąć wśród kolegów w pracy, na plaży. Czy ja wiem? Czy zależy mi na opiniach postronnych widzów mojego życia? Na westchnięciach zazdrości? Chyba nie. Wolę swoje życie w narracji pierwszoosobowej.
Kończę powoli.
Jak zacząłem ćwiczyć to uświadomiłem sobie, że przed schudnięciem, gdyby komuś z moich bliskich działa się krzywda i sytuacja wymagałaby biegu czy innego wysiłku, nie umiałbym pomóc. Z córką do tej pory śmiejemy się na wspomnienie spaceru, do warszawskiej stacji metra Centrum, do Placu Konstytucji (około 1 km). Musiałem odpoczywać 10 lub 11 razy. Nie mogłem przejść 100 metrów. Nigdy więcej.
Zaczynam kochać w sobie lenia. Serio. Wiem, że to wbrew trendom, ale co mnie to obchodzi. Konsekwencja, granicząca z uporem, to moje najsilniejsze cechy (tak myślę). "Ćwicz tak mało i tak lekko jak tylko się da." Oczywiście nie wyklucza to osiągania celów. Po co robić więcej niż trzeba? W imię? Przecież rachunki trzeba płacić?
Sporty sylwetkowe wymagają:
a) ogromnej sumienności
b) masy czasu
c) sporej ilości wyrzeczeń
d) sporej wiedzy
e) jeszcze większej intuicji
f) ciągłego doskonalenia/uczenia się
g)...
x)y)z) wiadra suplementów i kilogramów odżywek
I dlatego trenerzy personalni ciągle mają pracę w tym kraju
Każdy kto ignoruje te przesłanki musi liczyć na "gen", opatrzność, farta i inne szczęśliwe zbiegi okoliczności.
Jeżeli sprowadzimy proces treningowy do prostego: "praca + jedzenie = efekty", to zazwyczaj lądujemy w ciemnej dupie, z fetyszami w postaci kolekcji zdjęć pt. "Kreatywne sposoby dokumentacji prywatnego progresu." To równanie nie jest takie proste
Dlatego żyję tak jak żyję i robię to co robię. Jakieś tam plany mam. Na razie orać trzeba we własnym kołchozie, a kamienie wrzucać do innych ogrodów
Nie piszę tego ze złością i bez cienia hejtu.

Każdy ma swoje kowadełko i możemy tylko dyskutować kto jaki wybrał młotek do kucia własnego losu

Po południu trzeba rozpalić piec w kuźni

Miłego dnia.