Tak? No to popatrzcie na taki układ:
Liczenie i bilans
1. Mądre kalkulatory każą mi jeść 3300 kcal
2. Obcinam od tego 300 i jem 3000 w DBT i 3500 w DT itd
3. Codziennie planuję, liczę, wyrównuję itp.
Moje obecne podejście
1. Przygotowuję dozwolone produkty
2. Jem jak tylko poczuję cień głodu - wszystko notuję
3. Wieczorem liczę.
4. Uzupełniam (albo i nie) braki - w przypadku zbliżenia się do BMR
Efekty? Zjadam około 2600 - 2800 - 3000 kcal. Bez głodu, ssania, wahania nastroju, huśtawki emocji. I myślę, że jest mój obecny poziom zapotrzebowania na energię. Wiem, że nisko, ale też mam świadomość spowolnienia metabolizmu przez plan na maraton. Jeżeli zacznę więcej jeść to tylko dlatego, że mój organizm tego zażąda.
Inaczej mówiąc: docieramy do tego samego punktu. Wy przez narzucanie sobie ograniczeń i ich pilnowanie, ja przez wykluczenie z menu produktów, które odpowiadają za przejadanie, albo tych które źle na mnie działają.
Bilans energetyczny jest obowiązkowy przy jedzeniu węglowodanów w ilościach większych niż 100g. Przy dietach opartych o wysokie spożycie tłuszczu uważam go za niepotrzebne utrudnienie. Nie mylić ze wszystkimi dietami LC, które są szkodliwe. Na wysokich tłuszczach, z powodu stłumienia apetytu, trudno się przejeść, a nawet jak to nastąpi, to skutki są mniej opłakane, z powodu ograniczenia działania insuliny.
W brak łaknienia na
diecie LCHF nie wierzą wszyscy, którzy próbują wprowadzać do niej restrykcje kaloryczne. Wtedy staje się ona dość niebezpieczną dla użytkownika, ale wydajną formą pozbywania się zawartości komórek tłuszczowych. "Wydajną" ze wszystkimi konsekwencjami, jak to bywa ze wszystkim co szybkie.
Macie rację: każdy kuje swoje kowadło. Ja wiem, że puchnę od samego patrzenia na ryż/chleb/makaron oraz, że największe spadki wagi miałem jedząc smalec i karkówkę. I wolę stan, w którym słowo "dieta" staje się "stylem życia". Tak jest łatwiej.